Szudrowicz Stanisław

Szudrowicz Stanisław

Stanisław Szudrowicz – rocznik 1928. Urodził w Olchówce, powiat Borszczów, woj. tarnopolskie. Ojciec był żołnierzem zawodowym. W czerwcu 1939 roku rodzina przenosi się do Skały Podolskiej nad rzeką Zbrucz, a następnie do Lwowa. W czerwcu 1940 roku zostają deportowani w głąb Związku Radzieckiego. Do Polski powrócili wiosną 1946 r. Osiedlili się w Miłkowicach, gdzie ojciec, który z II Armią Wojska Polskiego doszedł do Berlina, otrzymał dom. Tam pan Stanisław zdobył wykształcenie, rozpoczął pracę na kolei, założył rodzinę. Dziś mieszka w Legnicy. Jest często zapraszany do szkół, gdzie uczniom opowiada o tragicznych losach polaków z Kresów II Rzeczypospolitej.

Przyszli o 4 rano

Mieszkaliśmy wtedy we Lwowie przy ulicy Gródeckiej 24. 29 czerwca 1940 roku o 4.00 rano przyszli Rosjanie, dali 5 minut na spakowanie. Zabrali mamę Helenę i nas troje -mnie, brata i siostrę oraz dwie przygarnięte dziewczynki. Ojca Michała, którego wtedy nie było w domu, znaleźli później i dołączyli do grupy. Czekaliśmy w szkole do popołudnia na dalsze losy. Później zawieziono nas samochodami na dworzec Lwów- Zamczysk i załadowano do wagonów towarowych po 50 osób. Głównie inteligencja: sędziowie, oficerowie, nauczyciele. Po kilku godzinach ruszyliśmy w nieznane. Pociąg składał się z 60-ciu wagonów.
Jechaliśmy w głąb Rosji 21 dni. W co drugim wagonie siedział żołnierz z karabinem. Okna były szczelnie zamknięte. Spaliśmy na pryczach i na podłodze. Trudno sobie wyobrazić 50 osób śpiących, jedzących, załatwiających potrzeby fizjologiczne na tak małej powierzchni. Bardzo dokuczało pragnienie, dawano nam wiadro wody dziennie na wagon, a do jedzenia czasem, jak na ironię, słone śledzie i takąż kiełbasę, a jeden raz dali trochę gliniastego chleba. Niektórzy mieli jakieś zapasy z domu, to dzielili się z innymi. Po drodze zmarło czworo dzieci.

Tak dotarliśmy do miejscowości Gorki. Potem cały dzień wieźli nas samochodami do rzeki Wedługa, która jest dopływem Kumy. Tam załadowano nas na barki. Płynęliśmy dwa dni głęboko w tajgę, następnie samochodami dotarliśmy do osady Kuma, gdzie w drewnianych barakach żyło już ok. 400 osób. Zamieszkaliśmy w maleńkich kajutach z pryczami i małym stolikiem. Mama powiesiła na ścianie obrazek Matki Boskiej zabrany z domu, który miał nas strzec przed wszystkimi nieszczęściami. Któregoś dnia wszedł strażnik i kazał go zdjąć, nikt nie odważył się odezwać, a mama powiedziała: ja tego nie zrobię, zdejmuj ty, a ręka ci uschnie. Wszyscy zamarli, a żołnierz po chwili zdumienia zabrał się i poszedł. Taka była dzielna nasza mama Helena.
Na korytarzu znajdował się piec, na którym można było przygotować posiłek, jeżeli było z czego. Głodowaliśmy. Dzienny przydział chleba to 250 gramów. Ludzie zbierali owoce leśne, korzonki, polowali na ptaki, np. wrony. Miejscowi nauczyli nas robić obuwie – łapcie z kory lipowej, które również można było wymienić na żywność. Oprócz głodu, chłodu i ciężkiej pracy dokuczały nam pluskwy, na które nie było sposobu.

Poranek zaczynał się od zbiórki i sprawdzania obecności. Po kilku dniach zostaliśmy podzieleni na grupy: mężczyźni, kobiety, młodzież i dzieci. Dorośli budowali drogi. Starsze dzieci nosiły ścięte gałęzie. Miałem wtedy trzynaście lat i dziennie musiałem naciąć 12 koszy drewnianych pieńków potrzebnych do procesu zgazowania. Wtedy też zacząłem mieć dolegliwości jelitowe. Na szczęście wśród deportowanych znajdowała się para rumuńskich lekarzy. Spreparowali dla mnie ziołowe tabletki, które pomogły. Okazało się, że przyczyną niedomagań był wielometrowy tasiemiec, przepędzony z jelit i żołądka tym cudownym specyfikiem.
W sierpniu 1941 roku wróciliśmy barkami do Gorkiego. Tam Wedługa wpada do Wołgi, a ta zmierza do morza Kaspijskiego. Płynęliśmy rzeką na dolnym pokładzie statku pasażerskiego przez Saratow, Kujbyszew, Stalingrad do Astrachania. Tu Wołga rozwidla się okalając step. Jednym z ramion rzeki popłynęliśmy do miejsca wyładunku. Tam stały na palach baraki, ponieważ wiosenne roztopy powodowały zalewanie terenu. W zimie leżało dwa metry śniegu i gdy zaczynał gwałtownie topnieć, rzeka i morze nie wchłaniały takiej ilości wody.
Miejscowa ludność, Kirgizi, zajmowała się głównie hodowlą bydła. W lecie było dość trawy na paszę, a na zimę układano ją wysuszoną w stogi, żeby bydło ją wyjadało. Deportowani zatrudnieni byli przy zwierzętach. Pastuch musiał przypilnować ok. 100 zwierząt. „Pomocnikami” były wielbłądy.
Mimo że woda cofająca się z morza stała i dwa miesiące, w studniach brak było wody pitnej, czasem udało się possać mleko prosto od krowy. Przydział żywności to pół kg chleba dziennie i jeden litr odchudzonego mleka. Znów uzupełnialiśmy dietę rybami łowionymi w rzece, nawet zimą w przeręblach. Wyrąbywało się dwie dziury w lodzie. Przy jednej czatował mój brat. W momencie pokazania się ryby uderzał ją tłuczkiem, a ja ogłuszoną wyławiałem w drugiej przerębli. Na wrony polowaliśmy „wirującym kijem”. W lecie piekliśmy w gorącym piasku żółwie jaja. Nieraz jakieś jedzenie podrzucili miejscowi, którzy też byli biedni.
W sierpniu 1943 roku Niemcy zaczęli bombardować Astrachań. Nieświadomych niczego ludzi wsadzono na barki i przewieziono do miasta, następnie załadowano do wagonów towarowych z przydziałem 15 kg chleba. Rodzinę spotkało dodatkowe nieszczęście. Mama z zapasem chleba nie zdążyła wsiąść do pociągu. Wędrując od jednego do drugiego urzędu uzyskała zgodę na dalszą podróż i numer transportu, którym odjechaliśmy. Sprzedała kilka kromek chleba żołnierzom i zdobyła pieniądze na bilet. Po dwóch tygodniach odnalazła nas przywożąc spleśniały chleb, który zjedliśmy do ostatniej okruszyny. Tym razem wieziono nas za Ural, do Akmolińska w Kazachstanie. Przeżyliśmy tu półtora roku. Po raz kolejny życie ratowała nam mama, sprzątająca w kołchozowych magazynach. Dzięki temu, że magazynierem był Polak, udawało jej się wynieść coś do jedzenia i worki, z których szyła koszule, kalesony i inne elementy garderoby. Mróz dochodził do minus 50 stopni. Żeby nie zamarznąć owijaliśmy się szmatami, a nogi grubo zamotane czym się tylko dało, tuż przed wyjściem z baraku zanurzano na chwilę w wodzie. Zewnętrzna warstwa wilgoci zamarzała na dworze natychmiast i tworzyła lodowe obuwie, które „trzymało ciepło” cały dzień.
W tym czasie w Saratowie formowały się pierwsze kompanie Wojska Polskiego i w 1944 roku ojciec dostał się do II Armii. Rodzina od września 1944 r. przebywała w okręgu dniepropietrowskim. Pracowała w sowchozach. Na szczęście komendant był człowiekiem przyzwoitym, jego żona zatrudniła mnie jako furmana, to nieco ułatwiało nam życie.
W marcu 1946 roku wszyscy Polacy z tego regionu zostali przewiezieni saniami do miejscowości Juryłka. Zima w pełni, a mieliśmy tylko jedną parę butów na 7 osób. Załadowano nas do wagonów towarowych, do każdego po cztery rodziny. Przez miesiąc trwała podróż do Lwowa, a następnie do Przemyśla. Tam urzędy repatriacyjne kierowały ludzi w różne miejsca. Dziewczynki, którymi opiekowali się rodzice, Irena i Halina Ostrowskie pojechały do cioci w Tomyślu. Moja rodzina znalazła się w Wągrowcu, gdzie w pobliskiej Przysiece mieszkała babcia ze strony ojca. Ojciec Michał przeszedł z polskim wojskiem szlak bojowy do Berlina i po demobilizacji znalazł się w Miłkowicach, na Ziemiach Odzyskanych. Dostał dom i nas sprowadził. Dziś mieszkam w Legnicy.

Relację spisała Danuta Ciesiul.