Naliwko Helena
Autorka wspomnień, Helena Naliwko zd. Basak, ur. w 1923 r. w Nadolcach (pow. Tomaszów Lubelski), do Związku Radzieckiego została zesłana 10 lutego 1940 roku wraz z całą 7-osobową rodziną: rodzicami i czterema siostrami. Jej rodzice, Franciszek i Franciszka Basak z d. Różańska, w 1929 r. sprzedali gospodarstwo w Nadolcach, przenieśli się na Wołyń i w Woronczynie (gmina Kisielin, pow. Horochów) kupili 14 ha ziemi z sadem i cegielnią. Poza prowadzeniem gospodarstwa, ojciec Heleny udzielał się społecznie w miejscowej Kasie Stefczyka i Związku Strzeleckim. Jego córki uczyły się w sześcioklasowej Szkole Powszechnej w Wronczynie. Po jej ukończeniu Helena wstąpiła do Państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego w Horochowie i tam w 1939 r. ukończyła drugą klasę. W Wronczynie mieszkali do dnia deportacji (10 lutego 1940 r.) w głąb Związku Radzieckiego – do osady Jol w rejonie Solwyczegodsk obwodu archangielskiego. Po dwóch latach przewieziono ich do kołchozu Czułak-Kurgan, z którego przeniosły się do sowchozu Dżubały w rejonie Tiulkubas w Południowym Kazachstanie. Pani Helena pracowała przy wyrębie lasu, spławie drzewa, uprawie bawełny i w kuźni, była także furmanem i rachmistrzem. Do Polski rodzina powróciła w kwietniu 1946 roku. W Legnicy Pani Helena Naliwko była cenioną nauczycielką. Prawie trzydzieści lat uczyła matematyki w technikum przy ul. Skarbka.
Fragmenty wspomnień
Pamiętna lutowa sobota
„…Skończyło się wszystko z dniem 1 września 1939 r. Dzień 17 września zaskoczył nas i przeraził. Zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich na nasze tereny rozpoczęły się ciche mordy, np. w Szczurzynie, oddalonym od Woronczyna ok. 6 km, zamordowano kilku osadników wojskowych. Jednym z nich był Piotrowski, ojciec sześciorga dzieci. Żyliśmy wówczas w napięciu i ciągłym strachu… Nikt jednak, nawet najbardziej przewidujący, nie spodziewał się tego, co przyniosła tragiczna sobota 10 lutego 1940 r.: około godz. czwartej nad ranem straszne ujadanie psów, walenie w drzwi i okna, głośne krzyki otkrywaj i widczyniaj rozbudziły moją rodzinę i nie wróżyły nic dobrego. Tato wyskoczył z łóżka, otworzył drzwi i przerażony cofnął się w głąb domu, a za nim, z karabinami gotowymi do strzału wkroczyło kilku miejscowych Ukraińców i jeden Rosjanin – przedstawiciel NKWD.
– Ręce do góry – padła komenda. Gdzie masz broń ? – Nie mam broni – odpowiedział tato. Broni mój tato nie miał, ale mu nie uwierzyli. Wówczas postawili rodziców z rękami podniesionymi w górę pod ścianą. Jeden z Ukraińców pilnował rodziców z karabinem wycelowanym w ich kierunku, a pozostali rozbiegli się po całym domu w poszukiwaniu broni, której oczywiście nie znaleźli. W międzyczasie powyłaziły z łóżek wystraszone dziewczynki, moje siostry, które nie mogły zrozumieć, co się właściwie w tym domu dzieje. Po zakończeniu rewizji Rosjanin wyjął z kieszeni jakiś papierek i odczytał „uroczyście” akt zesłania. Rodzinę opanowało przerażenie, tato dostał szoku, mama zaczęła płakać. – Na Sybir nas wywozicie ! – krzyknęła. – Nie, nie na Sybir, tylko do innego obwodu, ale zabierajcie ze sobą wszystko, co macie w domu i ubierajcie się ciepło. Na spakowanie rzeczy macie czterdzieści minut – odpowiedział Rosjanin. Niestety, ani mama, ani tato nie zabierali się do pakowania rzeczy czy ubierania dzieci. Nie mogli, gdyż siły ich opuściły. Byli przerażeni, roztrzęsieni, zagubieni, bezradni… Na domiar złego najstarszej córki – piszącej te wspomnienia – nie było w domu. Mama powiadomiła o tym Rosjanina, który wydawał się trochę przyjemniejszy od innych. Pozwolił posłać po mnie naszego sąsiada. Wezwano w tym celu pana Stefana Blizińskiego, wyjaśniono mu, gdzie ma jechać, po kogo i nakazano pośpiech. Pojechał po mnie naszym zaprzęgiem…
W tym pamiętnym dniu był mróz ok. 20 stopni C, płozy skrzypiały, śnieg skrzył się jak brylanty. Tymczasem pan Bliziński pomknął saniami na Majdan, oddalony od Woronczyna ok. 10 km, gdzie byłam od kilku dni u wujka Bronisława Różańskiego. Konie były dobre i niedługo po wschodzie słońca stanął u celu. Zbudzona przez wujenkę Stanisławę i poinformowana o tym, co się wydarzyło, przeraziłam się okropnie. Strach przed zsyłką, a jeszcze większy przed tym, że nie dogonię rodziny, wycisnął mi łzy z oczu. Przygotowanie do mojej podróży trwało krótko. Pożegnałam wujenkę i pojechałam z sąsiadem do Woronczyna. Za nami swoimi saniami jechał wujek Bronek, który chciał się zorientować w sytuacji i pożegnać z rodziną. Przed południem wjechaliśmy na nasze podwórze. Widok był okropny! Wszystkie drzwi we wszystkich zabudowaniach pootwierane na oścież, niedojone krowy niemiłosiernie ryczały, owce beczały, psy na uwięzi wyły. Wpadłam do sieni, a z niej do kuchni…Wpadłam do pokoju rodziców – kilim znad łóżka zdjęty, firanki z okien ściągnięte, łóżka i szafy ogołocone, krzesła poprzewracane. Pobiegłam do pokoju dziewczęcego – to samo. Wszystko zabrane, a co zostało, to znajdowało się w strasznym nieładzie. Wyszłam na podwórze, a wujek za mną. – No cóż Helu, jedziemy do szkoły – powiedział wujek. Tam miała być zbiórka wszystkich rodzin wysiedlonych z naszej wsi. Popatrzyłam na wujka i poszłam powoli w kierunku sań. Nie płakałam, ale po twarzy ciekły mi łzy. Byłam przybita tym nieszczęściem. Coś się działo w moim sercu, coś tam wyło, krzyczało, pękało… Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na miejsce zbiórki. Na drodze przed szkołą i na boisku szkolnym stało kilkadziesiąt sani, a koło nich kręciło się wielu Ukraińców – furmanów i konwojentów z bronią. Wewnątrz budynku, w każdej sali lekcyjnej, stali lub siedzieli w ławkach zatrwożeni sąsiedzi i znajomi. Trzymali się rodzinami. Bez trudu dotarłam do mojej rodziny i zapytałam czy już wiedzą, co z nami poczną. Nikt nic nie wiedział. Każdy miał przy sobie trochę rzeczy, reszta bagażu została na saniach, a to znaczyło, że niedługo odjedziemy.
Po południu wyprowadzono nas ze szkoły i załadowano na sanie jak towar. Wujek Bronek, żegnając się z nami, zdjął z siebie bardzo ciepły nowy płaszcz i ubrał weń moją siostrę Reginkę, gdyż jej palto było najskromniejsze i ona najbardziej była narażona na zimno. Wszyscy razem, pojazd za pojazdem, ruszyliśmy na wschód. Prawie na każdych saniach siedział konwojent z bronią. Ujechaliśmy ok. 10 km. Już zaczęło się ściemniać, gdy zarządzono nocleg we wsi Kijaż. Nocowaliśmy u Ukraińca. Nazajutrz rano gospodyni zrobiła nam herbatę. Wyciągnęliśmy swoje zapasy żywności i zaczęliśmy się posilać…Po śniadaniu każdy „anioł stróż” przypilnował swoją rodzinę, aby zajęła miejsce na swoich saniach i po sformowaniu całej kolumny ruszyliśmy dalej. Mróz był okropny, śniegu dużo, zima – jak na zawołanie. Nasze dziewczęce płaszczyki na watolinie i nasze skromne buciki nie bardzo nas chroniły przed siarczystym mrozem. Całe szczęście, że jechałyśmy w pierzynach. Rodzice jechali na innych saniach i byli ubrani nieco cieplej, gdyż mieli kożuchy. Na dwóch pozostałych saniach jechały nasze bagaże. A mieliśmy ich dużo: trzy worki mąki, dzieża z solonym mięsem, faski (małe beczułki) z soloną słoniną, woreczki z kaszą, dwie skrzynie z odzieżą, tłumoki z bielizną i pościelą, garnki, wiadra i inne rzeczy.
Mieliśmy szczęście, wielkie szczęście, gdyż pozwolono nam zabrać wszystko, co się od ściany dało oderwać. – Zabieraj matko wszystko, co masz. Dopóki jesteś w domu, dopóty wszystko w nim jest twoje, a gdy wyjdziesz za próg, tracisz prawo własności do wszystkiego, co w domu pozostało. Tak w czasie pakowania pouczał mamę Rosjanin. Te słowa i tego sympatycznego człowieka oceniliśmy dopiero później. Zabranie z domu dużej ilości żywności i ubrań to był przypadek, który ułatwił mojej rodzinie przeżyć zsyłkę. Zapas żywności pozwolił nam dojechać bez głodowania na miejsce przeznaczenia i przeżyć pierwsze potworne miesiące zsyłki.
Inaczej było u niektórych naszych sąsiadów, gdzie wysiedlenie przeprowadzali miejscowi Ukraińcy, gdyż nie pozwolili oni brać żywności więcej niż na dwa dni: dwa bochenki chleba, dwa połcie słoniny i trochę mąki lub kaszy. Nie pozwolili im zabrać wszystkiej pościeli i odzieży…Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do stacji kolejowej Perespa leżącej przy linii kolejowej Kowel – Łuck. Na bocznicy stał długi zestaw wagonów towarowych. Nie trudno było się domyślić, że są one przeznaczone dla nas. Sanie podjeżdżały pod drzwi wagonów i bezpośrednio z sań ładowano nas i nasze bagaże do ich wnętrza. Do naszych konwojentów dołączyli inni – krasnoarmiejcy, mówiący ładnie po rosyjsku. Pilnowali nas, by ktoś nie czmychnął pod wagon… Przy wagonach stało kilkadziesiąt zaprzęgów, nie tylko z naszej wioski, i kręciło się kilkaset osób wysiedlonych i niewiele mniej konwojentów. Po załadowaniu nas do wagonu i przejęciu straży przez krasnoarmiejców, Rosjanin, który nas wysiedlał, podszedł do mojej mamy, aby się pożegnać. Mama dobrze mówiła po rosyjsku – wychowała się w zaborze rosyjskim – tato nie znał tego języka i może z tego powodu przy pożegnaniu pominął ojca. Prosił mamę, aby nie miała do niego żalu o to, że nas wysiedlił, gdyż taki jest charakter jego pracy. Dostał rozkaz i musiał go wykonać. I na zakończenie dodał: – Ty wyjeżdżasz z rodziną i żyć będziecie razem, natomiast całą moją rodzinę pewnej nocy wymordowano, a ja szczęśliwym trafem uciekłem wówczas z domu przez okno, wyjechałem do innego obwodu i do dziś jestem sam. Mogło się tak zdarzyć, bo w czasie rewolucji takie przypadki były nagminne, a z ludzkich uczuć coś mu pozostało, gdyż w czasie wywożenia nas z domu okazał nam dużo wyrozumienia…
Kufajka, briuki i walonki
Po dwóch tygodniach męczącej jazdy pociągiem znaleźliśmy się w Kotłasie. Chyba nie byłam dobra z geografii, bo nie orientowałam się wówczas, gdzie się to miasto znajduje. Dopiero po dotarciu na miejsce zsyłki i rozłożeniu atlasu zorientowałam się, gdzie jesteśmy. Nie był to Sybir, bo nie „przeskoczyliśmy” Uralu, lecz 61 stopień szerokości geograficznej północnej dawał nam do zrozumienia, że się tu nie nagrzejemy nawet podczas lata. I to się później potwierdziło. Po spakowani rzeczy i kilku godzinach oczekiwania otworzyły się drzwi i oto przed wagonami znowu stało wiele zaprzęgów. Tym razem były to małe jednokonne sanki, a konie zaprzężone w duhę. Przy każdym zaprzęgu stał izwoszczyk (wozak, woźnica), ubrany po syberyjsku w kufajkę, watowane spodnie i ciepłą czapkę uszankę. Każdy miał na nogach walonki… Zrozumieliśmy, że to nie koniec podróży, bo czeka nas jeszcze jazda saniami. Zaczęło się pokrzykiwanie, popychanie i ładowanie. Okazało się przy tym, że saniami pojadą tylko bagaże i dzieci, zaś dorośli muszą iść pieszo. Ponieważ byłam niska i szczupła, i wyglądałam jak dziecko, dlatego pozwolono mi jechać. Rodzice moi musieli iść pieszo. Droga nasza nie prowadziła przez miasto… Po paru godzinach jazdy wjechaliśmy na szeroką zamarzniętą rzekę. Była to Wyczegda. Pierwszego dnia przebyliśmy ok. 40 km. Mróz był siarczysty, znacznie większy niż u nas na Wołyniu. Nie ratowały pierzyny… Było już ciemno, gdy dojechaliśmy do jakiegoś dużego osiedla. Tu nas rozlokowano po jednej rodzinie do jednego domu na nocleg… Gospodyni domu ugościła nas herbatą, która rozgrzała nas i przypomniała kolację w domu. Mama, rozmawiając z tymi ludźmi, narzekała na nasz los. Pocieszali nas i twierdzili zgodnym chórem, że do wszystkiego się przyzwyczaimy. Prawdopodobnie byli to zesłańcy z okresu kolektywizacji, a może z lat późniejszych, ale na ten temat nikt z miejscowych pary z buzi nie puścił. Zaraz po posiłku rozlokowaliśmy się na podłodze do snu… Następnego dnia rano rozbudzono nas i po skromnym posiłku załadowano na sanie… I znowu jechaliśmy cały dzień. I znowu za saniami szli umęczeni, głodni i zziębnięci ludzie. Temperatura wynosiła ok. minus 30 stopni… Ściemniało się, gdy dojechaliśmy do osiedla. Osiedle okazało się bardzo małe, zaledwie kilka baraków. Barakami nazywaliśmy domy wybudowane z kloców sosnowych. Był to posiołek (osada) Jol – miejsce naszej zsyłki…
W pierwszym dniu nie mogliśmy się rozejrzeć po posiołku, bo bezpośrednio po przyjeździe wprowadzono nas do dużej sali, gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Ciasnota panowała tu okropna, ok. 200 osób w jednej izbie, do tego wiele bagażu… Tuż koło nas umierał człowiek. Pierwszy raz w życiu byłam świadkiem śmierci… Nazajutrz wywoływano nas po kilkanaście osób (osobno kobiety, osobno mężczyźni) i poprowadzono do łaźni… Po kąpieli zaprowadzono nas do baraków. Każda rodzina dostała jeden pokój. Nasz miał 4 m długości i prawie 3 szerokości (na siedem osób), i był „umeblowany”, gdyż stały w nim trzy prycze zbite z desek sosnowych, stół pod oknem między pryczami i nic więcej… Po rozejrzeniu się dookoła spostrzegliśmy, że z jednej dużej izby baraku wykrojono cztery pokoje i korytarzyk, z którego się wchodziło do każdego z tych pokoi. Kolejno w nich mieszkali: państwo Adamkiewiczowie (dobrzy znajomi z naszej wioski), nasza rodzina – Basaków, rodzina gajowego Narczyka i państwo Rybakowie…
Trzeciego dnia po przyjeździe dostaliśmy kufajki, watowane spodnie, ciepłe czapki uszanki, rękawice i walonki. Nie wszyscy dostali wszystko. Kto miał długie buty skórzane na nogach, a w takich na Wołyniu w zimie chodzono, walonek nie dostał. Kto miał ciepły płaszcz lub kożuch, nie dostał kufajki. Ja nic nie miałam, więc dostałam kufajkę, briuki (watowane spodnie) i walonki. Rękawice robocze dostali wszyscy. Do pracy skierowano tych, którzy ukończyli 16 lat życia, a chłopców – nawet młodszych. Tylko starsze kobiety mające dzieci mogły pozostać w domu. Dyskusji nie było. Nikt nie powiedział, że nie pójdzie do pracy, bowiem poinformowano nas, że za chleb, kaszę czy zupę trzeba płacić. Każdy z nas zrozumiał, że tylko poprzez pracę można zdobyć parę rubli…
Czwartego dnia po przyjeździe podzielono nas na brygady i wysłano do pracy w las. Moja brygada składała się z kilku dziewczynek w moim wieku lub nieco starszych. Dostałyśmy parę siekier i mioteł. Brygadzista Rosjanin, wysoki, szczupły mężczyzna, poprowadził nas przez las na trasę, która wiodła z naszego posiołka do osiedla Baza, oddalonego od Jolu o 10 km. Mieszkali tam Sowieci, prawdopodobnie zesłańcy z lat przedwojennych. W tym pierwszym dniu nie wiedziałyśmy jeszcze skąd i dokąd ta trasa prowadzi, natomiast każda z nas wiedziała, że ma iść za brygadzistą i słuchać go, gdyż on ma nas nauczyć, jak oczyszczać trasę. On nam pokazał, że środkiem trasy biegł rowek, który musiał być odpowiedniej szerokości i głębokości, gdyż tym rowkiem szła środkowa płoza trójpłozowych sań, wożących kłody z wyrębu do Bazy. Baza leżała nad dopływem Wyczegdy (prawdopodobnie ten dopływ to rzeka Widie)… Pierwszego dnia mocno się napracowałam. Szłam z brygadą wzdłuż trasy i co kilkadziesiąt metrów siekierą pogłębiałam i poszerzałam rowek w lodzie. Wyrąbany lód wymiatałam dokładnie miotłą… Ok. 9 godzin byliśmy bez przerwy na nogach. Nie usiedliśmy nawet na 10 minut, gdyż na to nie pozwalał mróz. Zmarzłam strasznie…Mróz szczypał w twarz. Zdawało się, że to szpilki kłują policzki, nos, brodę, czoło. Zmarzły mi nogi. Całe szczęście, że nie dokuczał wiatr. Dzień mi się dłużył, nie mogłam doczekać się jego końca. Po powrocie do domu twarz paliło jak ogniem. Umyłam ręce, zjadłam kolację i zwaliłam się na pryczę. Tato powrócił z lasu – pracował na wyrębie – również zmęczony i zmarznięty, a jego skórzane buty zamarzły na kość. Ciężki i smutny okazał się ten pierwszy dzień pracy na zesłaniu…
Specjalnej ochrony przy nas nie postawiono, zarówno do lasu, jak i z lasu szliśmy sami. Teoretycznie ucieczka była możliwa. Praktycznie – nie. Bez pieniędzy i żywności, znajomości terenu i języka rosyjskiego nie należało ryzykować, chociaż znaleźli się śmiałkowie, którzy próbowali, ale to się wydarzyło rok później… Po kilku tygodniach „lekkiej” pracy przy odwalaniu śniegu, przeniesiono mnie do brygady zatrudnionej przy wyrębie lasu. Największą ilość zesłańców skierowano na wyrąb. Majster lasu, Goleniow, podzielił nas na kilkuosobowe brygady. Najmniejsza liczyła tylko dwie osoby. Było to młode małżeństwo – państwo Sałatkiewiczowie. Inne brygady liczyły trzy, cztery, a nawet pięć osób. Ja należałam do 4-osobowej. Najstarszy w tej brygadzie – to mój tato… Przed siódmą wychodziliśmy do lasu. Szło się drogą ujeżdżoną saniami, na której jednak leżało sporo świeżego śniegu utrudniającego marsz i nie pozwalającego przyspieszyć kroku… Do pracy szliśmy grupami… Po przyjściu na miejsce natychmiast przystępowaliśmy do pracy. Każda brygada miała wyznaczony pas lasu, który musiała wycinać. Drzewa należało tak wycinać, aby wszystkie padały w jednym kierunku… Jeżeli któraś sosna, zamiast padać we wskazanym kierunku, waliła się w bok, to mogła zawiesić się na sąsiedniej sośnie, a to już był kłopot dla ścinających. Mężczyźni różnie sobie radzili w takim przypadku… Zawieszenie sosny hamowało normalną pracę, a tym samym utrudniało wykonanie normy. Niewykonanie normy – to mniejszy zarobek, to brak pieniędzy na chleb i kaszę. W naszej brygadzie – w innych również – mężczyźni wykonywali pracę cięższą, pani Pola i ja – lżejszą. Do kobiet należało odrzucenie śniegu od każdej sosny, która miała być ścięta tuż nad ziemią. Pieniek nie mógł wystawać nad poziom ziemi więcej niż 10 cm. Aby się dostać do pnia na tym poziomie, należało wokół każdej sosny wykopać w śniegu spory dół. Potem mężczyźni podrąbywali je i spiłowywali… Dalszy ciąg pracy przy zwalonej sośnie należał do kobiet. Teraz my, dwie słabe istoty, musiałyśmy odrąbać wszystkie boczne gałęzie, ściągnąć je w bezpieczne miejsce i spalić. Stanowiło to dla nas straszną udrękę… Mężczyźni mieli jeszcze jedno zadanie. Każdą sosnę oczyszczoną z gałęzi bocznych należało umiejętnie pociąć… Przed zakończeniem pracy przychodził Mitia, aby „odebrać” drzewo, które w ciągu dnia zostało ścięte. Był to Rosjanin, lat ok. 20, cichy, spokojny… Mierzył długość, średnicę kłody z jednej i z drugiej strony, a pomiary notował w zeszycie. Wieczorem robił obliczenia, a nazajutrz rano na dużej tablicy (w posiołku) mogliśmy odczytać procent wykonania normy przez poszczególne brygady…
Byłam furmanem, spławiałem drzewo
W pierwszych miesiącach zsyłki mieliśmy jeszcze trochę zapasów żywności z domu. Codziennie wieczorem mama gotowała kluski, zacierki lub krupnik. Bardzo ostrożnie dawkowała prowiant, aby wystarczyło go na dłużej. Do zupy dostawaliśmy kawałek czarnego chleba. Trzeba przyznać, że w tym okresie jeszcze nie doznawaliśmy wielkiego głodu…Tak mijały dnie i tygodnie. Dopóki mieliśmy zapas siły, dopóty wyrabialiśmy 100 % normy lub więcej. Mam tu na myśli wszystkie brygady, a nie tylko tę, w której pracowałam…
Nie było krów na posiołku i nie było mleka, bez którego nie mogły żyć niemowlęta. Kilkumiesięczne niemowlę mieli państwo Józefa i Jan Garkutowie. Wskutek złego odżywiania matka straciła pokarm jeszcze w czasie podróży. Na posiołku brakowało czegokolwiek, czym można by odżywić niemowlę, a na kaszę owsianą było ono zbyt małe… Niemowlę karmiono smoczkiem zrobionym ze szmaty, a zamiast mleka podawano cukier rozpuszczony w wodzie. Znałam dobrze tych ludzi, gdyż pochodzili oni z mojej miejscowości… Dziecko, zamiast się rozwijać, gasło z każdym dniem. Umarło z głodu. Zmarło też dziecko państwa Cytryckich… Dorośli również tracili siły. Nie wszyscy mieli zapasy żywności z domu, nie każda rodzina miała na kolacje zacierki z białej mąki. Natomiast spożywanie czarnego chleba bez omasty trzy razy dziennie powodowało, że wiele osób chorowało na krwawą dyzenterię, zwłaszcza w pierwszych tygodniach naszego zesłania… Zdarzały się przypadki lekkich odmrożeń. Lekarza na posiołku nie mieliśmy. Leczyła nas felczerka, która miała na imię Luba. Na środku osady stał barak, a w nim, w małej izdebce, Luba przyjmowała chorych. W tym samym baraku mieściła się kancelaria, gdzie skrupulatnie zapisywano wykonane przez nas normy i odpowiednio naliczano zapłatę. W połowie miesiąca dostawaliśmy zaliczkę na konto naszych zarobków, a na pierwszego każdego miesiąca – wyrównanie…
W końcu maja przyszła wiosna. A może to inaczej należy określić, bo właściwie wiosny nie zauważyliśmy, gdyż po stopieniu się śniegu nastąpiło lato. Wszystko stało się nagle. Mimo olbrzymiej ilości śniegu, jego topnienie nie zajęło więcej niż tydzień… Po stopieniu śniegu ujrzeliśmy prawdziwe oblicze terenu otaczającego posiołek. Okazało się, że tam, gdzie pracowaliśmy na wyrębie, a więc tam, gdzie rosną sosny, teren jest nieco wyższy i suchy. Natomiast w miejscu, gdzie rosną świerki, tam są nieprzeniknione mokradła. W ogóle posiołek otaczały mokradła i bagna nie do przebycia. Niektóre odcinki drogi do pracy były wyłożone deskami lub kłodami sosnowymi. Tymi odcinkami drogi chodziło się gęsiego… Wraz z ociepleniem wysłano do pracy w lesie prawie wszystkie starsze kobiety i dzieci… Moja mama i pani Adamkiewiczowa przez osiem godzin dziennie piłowały suche sosny na krótkie kawałki, które następnie rąbały na polana służące na opał do stołówki, łaźni i piekarni. Dziewczęta chodziły do lasu na stare poręby i tam całymi dniami ściągały na kupy niegdyś obcinane z sosen gałęzie… Innym zajęciem dla dziewcząt było przygotowywanie malutkich korytek z drzewa mających kształt rynienek, a służących do ściągania żywicy…
Po trzech miesiącach naszego pobytu na zsyłce pozwolono nam napisać listy do rodzin lub znajomych, którzy nie zostali deportowani. Napisaliśmy i wkrótce zaczęły nadchodzić odpowiedzi. Ach, co to była za radość! Rodzina taty mieszkała w Lubelskim i tam pisać nie pozwolono. Natomiast rodzina mamy mieszkała na Wołyniu (dwie siostry i czterech braci) i od niej nadeszły listy… Po pewnym czasie pozwolono posyłać do nas paczki żywnościowe – ośmiokilogramowe zapakowane w drewniane skrzynki i obszyte płótnem… Ta niemała i bardzo ważna pomoc pozwoliła nam przeżyć pierwsze lato i następującą po nim zimę. Zapasy z domu już się skończyły… Wybuch wojny radziecko – niemieckiej przerwał wszelki kontakt pomiędzy rodziną z Wołynia a nami… Na posiołku było nas, zesłańców, ponad 300 osób. Byli to przeważnie osadnicy wojskowi, gajowi z lasów Radziwiłła (z okolic Ołyki na Wołyniu) i wreszcie takie rodziny jak nasza, której nie dało się zakwalifikować ani do osadników, ani do służby leśnej… Praca, którą dotychczas wykonywałam, stanowiła dla mnie preludium. Teraz ono minęło i miał się zacząć akt główny. Zostałam odłączona od mojej brygady (pani Pola, tato i Kazik) i przydzielona do innej – do trzech dziewczynek nieco starszych ode mnie. Jedną z nich pamiętam – była to Bronia Bar. Razem stanowiłyśmy nową samodzielną brygadę przeznaczoną do wyrębu lasu…
Nie tylko praca ponad siły dawała nam się we znaki. Przez cały sezon letni strasznie dokuczały nam komary i meszka. Mimo, iż było dość ciepło, każda z nas musiała mieć na sobie długie spodnie wpuszczone w obuwie, bluzę z długimi rękawami wpuszczonymi w rękawice i chustkę na głowie… W lesie komary i meszka, a w domu – pluskwy, które gnieździły się w szparach między deskami pryczy i ścian. W dzień niewidoczne, w nocy łaziły po nas i gryzły…
…kiedy ja pracowałam na wyrębie lasu w brygadzie dziewczęcej, mój tato został skierowany na wyrąb lasu świerkowego, rosnącego na podmokłym terenie… Prace miał niezmiernie utrudnioną, ponieważ świerki są obrośnięte gałęziami od samej ziemi aż do wierzchołków, więc obcinanie ich zajmowało wiele czasu. Na domiar tego pnie były cienkie i aby wykonać normę, należało ściąć ich kilka razy więcej niż sosen. Nic więc dziwnego, że przez kilka miesięcy – mimo wysiłku – nie wyrabiał nawet połowy normy, a tym samym niewiele zarabiał… Tymczasem minęło lato i zbliżała się nie jesień, lecz od razu zima. Na początku września zaczął padać śnieg, a w końcu tego miesiąca mieliśmy już prawdziwą zimę z grubą warstwą śniegu i niskimi temperaturami. Znowu musieliśmy się borykać nie tylko z piłą i siekierą, ale także ze śniegiem i mrozem…
Znowu zmieniłam pracę. Tym razem siekierę i piłę musiałam zamienić na konia i sanie. Zostałam furmanem. Od tej pory jeździłam do lasu na te tereny, gdzie rąbano las i stamtąd wywoziłam kłody na plac… oddalony o 2 km, a czasami i dalej. Całą drogę z lasu na plac należało przebyć pieszo obok sań, by dodatkowo nie obciążać konia. Na placu dwaj młodzi chłopcy wyładowywali kłody i wciągali je wysoko na stos. W drodze powrotnej należało konia popędzać, aby jak najszybciej powrócić na wyrąb po następne drzewo… W ciągu dnia obracaliśmy od ośmiu do dwunastu razy. Każdy wozak musiał wykonać normę, ale musiał też uważać na konia, aby go nie przemęczyć. Każdy pilnował swego konia, bo za niedopilnowanie go groziło więzienie. Oprócz mnie byli inni furmani – dziewczynki w moim wieku lub nieco starsze i chłopcy czternasto lub piętnastoletni. Starsi chłopcy poszli na wyrąb do lasu…
Wraz z pierwszymi objawami wiosny przerwano wywóz drzewa i wysłano nas do Bazy na spław… Był to koniec drugiej dekady maja 1941 r. Przez całą zimę wożono traktorem drzewo z okolicznych lasów do Bazy, zwalano je nad rzeką i układano w stos w ten sposób, że część kłód leżała na lodzie, a część na brzegu rzeki. W pierwszych dniach króciutkiej wiosny śnieg topił się w lasach w szybkim tempie i wówczas mocno przybierała rzeka, podnosił się znacznie poziom wody, która rwała jak szalona. Trwało to kilka dni, najwyżej tydzień, gdyż w tak krótkim czasie ginęły olbrzymie masy śniegu leżącego w lasach. Ten moment należało wykorzystać, zwalano więc kłody do rzeki, będącej dopływem Wyczegdy. Gdzieś dalej wyławiano pojedyncze kłody, wiązano je w pęki, które z kolei płynęły Dwiną do Archangielska. Mój mąż, Józef Naliwko (również zesłaniec, mieszkał w posiołku Kargowina) opowiadał mi wiele o niebezpiecznej pracy przy wiązaniu pęków… Przed przystąpieniem do pracy brygadzista podzielił nas na kilkuosobowe grupy, a następnie pouczył jak należy posługiwać się narzędziami i jak zachować ostrożność, aby się nie utopić…Moja brygada – to dwie Fieniówny i ja. Młodsza Wiera – w moim wieku, starsza liczyła ponad 20 lat. Byłyśmy mocno wystraszone…Po spławie pozostaliśmy na Bazie jeszcze przez kilkanaście dni… Kobiety rąbały klocki przeznaczone na opał do traktorów… po kilku tygodniach pracy na Bazie i samodzielnym gospodarowaniu ciężko zapracowanymi rublami, powróciłam do domu.
Jedziemy na południe
Lato było w całej pełni. Dowiedziałam się wtedy, że każda rodzina dostała za barakami kawałek ziemi na ogród i trochę ziemniaków (za pieniądze) na zasadzenie. Był to mądry pomysł… Pewnego ranka gruchnęła wiadomość, że trzej młodzi chłopcy uciekli z posiołka. Między nimi znalazł się Marian Filipowicz (brat Kazika), syn osadnika wojskowego z Woronczyna. Z jednej strony radość, że im się udało, z drugiej strony obawa – co z nimi będzie?… Swoim zniknięciem narobili na posiołku wiele ambarasu. Zwierow biegał od baraku do baraku i sprawdzał czy ktoś nie poszedł w ślady tej trójki… Po kilku dniach roześmiany od ucha do ucha Zwierow oznajmił wszem i wobec, że chłopcy są schwytani… Z więzienia zwolniono ich po „amnestii” w 1941 r. Marian Filipowicz przeszedł z armią Andersa szlak bojowy, a w 1946 r. przyjechał do Polski. Spotkałam go w maju tegoż roku w Zamościu.
Na posiołku pracowaliśmy od nocy do nocy, walczyliśmy o przeżycie każdego dnia, natomiast nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje na świecie… 22 czerwca 1941 r. Niemcy uderzyli na Związek Radziecki… Wybuch wojny nie zmartwił nas, lecz raczej ucieszył. Zaczęło się coś dziać i może się coś zmieni na naszą korzyść. Zaczęliśmy czytać gazety…Obserwowaliśmy bieg wydarzeń frontowych i zastanawialiśmy się czy jest możliwe, aby tu do nas dotarli Niemcy. A tymczasem na ujemne skutki wojny nie musieliśmy długo czekać. Pierwszym ciosem dla nas było ograniczenie sprzedaży chleba. Do tej pory mogliśmy kupować chleb w dowolnej ilości. Teraz dla osoby pracującej sprzedawano 1 kg chleba dziennie, a dla niepracującej tylko pół kilograma… Tuż po wybuchu wojny przedłużono czas naszej pracy o dwie godziny dziennie. Od tej pory obowiązywał nas 10-godzinny dzień pracy… Inny skutek wybuchu wojny, to przerwanie łączności z naszymi rodzinami na Wołyniu…
Wrócę jeszcze do wiosny, by w kilku zdaniach napisać o tym, co robili inni. Od samej wiosny 1941 r. wielu mężczyzn z wyrębu (w tym mego tatę) skierowano na budowę domów. Nie byli to żadni specjaliści. Wystarczyło, że umieli trzymać siekierę w garści. Budowa domów posuwała się szybko – cztery ściany zewnętrzne ułożone z kloców sosnowych kilkumetrowej długości, parę ścian wewnętrznych rozdzielających całość na kilka pomieszczeń, sufit z grubych desek, dach i dom gotowy… Na posiołku zbudowano cztery domy, po czym wysłano wszystkich budowniczych w las ok. 4 km od Jolu, by tam wybudować posiołek, który miał się nazywać Nowy Jol… Na budowie pracowało też dużo kobiet, m. in., moje siostry Kazia i Reginka. Na przykład upychanie mchem szpar w ścianach należało wyłącznie do kobiet…
I znowu wojna dała nam znać o sobie. Zabrano nam wolne od pracy niedziele… W jedną niedzielę tego lata, po zawiadomieniu nas o porozumieniu między Polską a Związkiem Radzieckim, nasi chłopcy zorganizowali potańcówkę. Była to jedna jedyna zabawa, zorganizowana przez nas Polaków, która odbyła się w ciągu prawie 2-letniego naszego pobytu na Jolu… W roku szkolnym 1940/1941 zorganizowano naukę dla naszych najmłodszych dzieci. Była to klasa pierwsza. Prowadziła ją młoda nauczycielka, Rosjanka. Uczęszczało do niej kilkanaścioro dzieci w wieku od siedmiu do jedenastu lat. Chodziły tam też moje dwie młodsze siostry Jadzia i Pela. Nauczycielka uczyła je czytać i pisać po rosyjsku, uczyła matematyki, ale przede wszystkim uczyła te polskie głodne i zmarznięte dzieci kochać bat’kę Stalina…
Na początku października Zwierow zawiadomił kilka rodzin, że są wolne i mogą wyjechać, gdzie im się podoba. – A do domu możemy? – pytali. – O nie! Tam nie można! . – A więc dokąd? Okazało się, że on też nie wiedział dokąd możemy jechać. Po kilku dniach znowu kilka rodzin dostało zezwolenie na wyjazd…W połowie października już prawie wszystkie rodziny miały zezwolenie na wyjazd…Wyjeżdżający już nie pracowali, lecz całą parą szykowali się do podróży. Już wiedzieli, że jadą na południe, prawdopodobnie do Kujbyszewa. My pracowaliśmy nadal. Było to dla nas nie do zniesienia…Lecz oto pod koniec października i nam się poszczęściło – otrzymaliśmy zezwolenie na wyjazd. Zaczęliśmy się szybko pakować… W Jolu pozostały tylko trzy rodziny i to nie dlatego, że ich nie puszczono, lecz po prostu uważali, że tutaj na posiołku najłatwiej przeżyć wojnę…
W dniu wyjazdu, a raczej wyjścia, każdy z nas obładował się jak osioł. Ja niosłam pierzynę i poduszkę. Renia i Kazia – to samo… Młodsze siostry, Jadzia i Pela, miały mniejsze toboły. Mama również. Tato ciągnął sanki, do których przywiązał dużą, ciężką skrzynię. Przed nami ok. 20 km drogi: do Bazy i z Bazy do stacji kolejowej…Całą drogę trzeba pokonać w ciągu jednego dnia…Na stacji dowiedzieliśmy się, że będzie specjalny zestaw wagonów dla Polaków, którym odjedziemy na południe. Należy wykupić bilety i poczekać jeszcze kilka dni. I tak się stało. Podjechał zestaw bydlęcych wagonów… szybko załadowaliśmy do wagonu cały nasz bagaż. Wagon został tak przygotowany jak wówczas, kiedy nas wieziono z Perespy do Kotłasu. Po jednej i po drugiej stronie wagonu wisiały podwójne prycze, na środku stał piecyk z rurą do sufitu… Drzwi wagonów nie zostały zamknięte… Przecież jesteśmy wolni! Jedziemy na południe, a tam jest nasz ambasador. On zajmie się nami… Pociąg ruszył… Jedziemy w kierunku Kotłasu. Serce rozpiera nam radość…
Kołchoz Kalinin
Pociąg mknął na południowy wschód. Minęliśmy Kotłas, Kirow… Minęliśmy Perm i Swierdłowsk i teraz jechaliśmy na południe… Na jednych stacjach pociąg zatrzymywał się na kilka minut, na innych stał kilka, a nawet kilkanaście godzin… Któregoś dnia zatrzymaliśmy się nad wielkim jeziorem… Jeziorem Aralskim…Wzdłuż pociągu chodziło kilku sprzedawców, a każdy dźwigał kosz ryb. Były świeże…, wędzone, solone, a nawet smażone. Co za wybór! I ceny przystępne. W ciągu całej podróży nigdzie się nam nie udało kupić żywności tak tanio jak nad Jeziorem Aralskim. Mieliśmy wówczas prawdziwą ucztę…Po kilku godzinach nad jeziorem ruszyliśmy i jeszcze przez kilka dni jechaliśmy na południe. Wyglądaliśmy przez okienka – tym razem niezakratowane – i dziwiliśmy się, że tutaj jest inaczej niż u nas w Polsce czy nawet w europejskiej części Rosji. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągał się step. Nic na nim nie rosło. W ten sposób dojechaliśmy do Taszkentu…
W czasie długiej podróży z północy na południe w naszym transporcie zmarło kilka osób…Minęliśmy Samarkandę i Bucharę, dojechaliśmy do dużej rzeki (Amu – Daria) i tu był kres naszej miesięcznej podróży. Powysiadaliśmy z wagonów, zobaczyliśmy tłumy ludzi koczujących pod gołym niebem i zdezorientowani, nie wiedzieliśmy, co z sobą począć… Było głodno, ale nie chłodno, a nawet w ciągu dnia bardzo ciepło, zwłaszcza w pierwszych dniach po naszym przyjeździe. Na drugi dzień po opuszczeniu wagonu (dokładnie 30 listopada 1941 r.) poszłam z siostrami nad rzekę i tam wykąpałam się i wymyłam po miesięcznej podróży w bydlęcym wagonie… Po kilku nocach spędzonych pod gołym niebem przenieśliśmy się do szopy, bo stamtąd ktoś wyjechał… Tu czuliśmy się lepiej, bezpieczniej i nie marzliśmy w nocy tak mocno jak na zewnątrz…, lecz oto nadeszła hiobowa wiadomość, że do Iranu nas nie puszczają, i że jedziemy z powrotem do… No właśnie – dokąd ? Tego nikt nie wiedział, lecz wszystkim wiadomo, że jedziemy z powrotem. Codziennie podstawiali wagony i codziennie odchodził eszelon… Załadowaliśmy się do bydlęcego wagonu i jechaliśmy tą samą trasą przez Bucharę, Samarkandę, Taszkent, dojechaliśmy do Jeziora Aralskiego, minęliśmy je i pojechaliśmy na północ… Po dwóch dniach jazdy od Aralska na południe wysadzono nas z pociągu na stacji Borysowka i pozwolono zamieszkać w szopie przeznaczonej do przechowywania bawełny. Ciasnota panowała tu ogromna, dokuczał głód… Po trzech dniach czekania znowu załadowano nas do wagonów i tym razem ruszyliśmy na wschód. Po kilku godzinach jazdy wysiedliśmy na stacji Aczysaj. Dookoła stacji kolejowej rozciągały się góry, miejscami leżał na nich śnieg, było chłodno… Stojąc na chłodzie i o głodzie przy swoich tłumokach, czekaliśmy na auta, którymi mieli nas zawieźć na miejsce przeznaczenia. Pod wieczór podstawili „środki lokomocji” – wielbłądy i polecili ładować na nie nasze rzeczy…Wkrótce wyjaśniło się, że jesteśmy w małym osiedlu Azerbejdżanów, którzy na początku lat 30. zostali deportowani z Kaukazu do południowego Kazachstanu…To azerbejdżańskie osiedle należało do kołchozu Kalinin…
Tak się złożyło że moja rodzina osiedliła się ostatecznie w Kalininie… Początek 1942 r. był dla Polaków niezmiernie trudny, gdyż nie wszystkich zatrudniono w kołchozie, a tym samym nie wszyscy mogli zarobić trochę pszennej mąki, niezbędnej do przeżycia chociaż jednego dnia. Nie każdy też miał coś do wymiany na mąkę, bo przecież już dwa lata minęły od naszej deportacji i przez ten czas nikt nic z ubrania nie kupił, a na sobie nosił łachy przedwojenne. Zaraz po przyjeździe na miejsce – na początku stycznia 1942 r. – tato podjął pracę w kuźni, za którą codziennie dostawał jeden kg pszennej mąki. Dostaliśmy też mieszkanie w glinianym domku położonym w dużym ogrodzie… przez luty i marzec pracowałam z siostrami w tym pięknym ogrodzie połączonym z sadem… za pracę dostawałyśmy codziennie po kilkaset gramów mąki, z której mama piekła lepioszki (podpłomyki), gotowała mordunie lub zacierki na wodzie…
W pierwszej połowie 1942 r. w Czułak Kurganie i w Kalininie rozprzestrzenił się tyfus. Te dwie miejscowości leżały obok siebie, a nawet zlewały się ze sobą… W kołchozie mieszkali przeważnie Polacy (deportowani), natomiast w miasteczku przewagę stanowili Żydzi deportowani ze wschodnich terenów Polski. I właśnie Żydzi najczęściej zapadali na tyfus, a śmierć ich kosiła, aż nas grozą przejmowało… Na tyfus plamisty zachorowała też moja siostra Jadzia. Ciężka to choroba w ogóle, a w szczególności wtedy, gdy nie ma żadnej pomocy medycznej… Jadzia przeżyła tyfus, ale do poprzedniego stanu zdrowia już nigdy nie wróciła… w kilka miesięcy po powrocie do Polski, rozstała się z nami na zawsze. Zmarła 2 lutego 1947 r. w Jaszkowej Górnej, pow. Kłodzko…
W kwietniu sporo młodych ludzi wysłano do pracy przy bawełnie. Pszenica, jęczmień i bawełna rosły daleko od Kalinina (na fermie), nie mogliśmy tam dochodzić codziennie i dlatego zamieszkaliśmy w stepie, w glinianym domku, który nazywaliśmy kibitką. Było to spolszczone przez nas słowo „dom”, w tubylczym brzmieniu trudne dla nas do wymówienia – „kbitk”. W osiedlu liczącym kilkanaście kibitek, jedną wybudowano dla Polaków. Budowa trwała zaledwie kilka dni… Po urządzeniu się w kibitce zostaliśmy posłani do przerywania bawełny. Malutkie roślinki, podobne do wschodzącej gryki, wyłaziły z ziemi całymi kępkami, musieliśmy więc je przerywać, zostawiając po jednej sztuce co kilkanaście centymetrów… Za całodzienną pracę każdy z nas dostawał 1 kg mąki…
Przerywanie bawełny skończyło się. Rosła ona w górę, a razem z nią rosły chwasty. Zaczęło się wtedy plewienie… W tym czasie miejscowe kobiety zostały skierowane do nawadniania pszenicy, bawełny i innych roślin. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni w tej miejscowości nie spadła ani jedna kropelka deszczu. Już w końcu maja step wysychał, przybierając kolor szaro – żółty. I tylko rośliny polewane mogły rosnąć i rozwijać się… Nas nie kierowano do tej pracy, bo nie umiałyśmy nawadniać… A tymczasem rozpoczęły się żniwa, które miały trwać trzy miesiące… Koszono takimi żniwiarkami, które ścięte zboże rzucały garściami na ziemię. Kobiety z kołchozu (i nasza ósemka Polek) miały za zadanie zbieranie tych garści, wiązanie w wiązki i noszenie na plecach do odległych stert, przy których ustawiano młocarnie i młócono… Potworne upały (ok. plus 40 stopni) dobijały nas przy tej pracy i waliły z nóg… Do pracy nie dało się wyjść bez nakrycia głowy i boso. Ziemia nagrzewała się tak mocno, że parzyła podeszwy stóp i dlatego koniecznie należało nosić obuwie. A skąd je brać?… Na śmietnikach leżały stare porwane trzewiki, produkowane z brezentu na gumowych podeszwach. I właśnie te podeszwy oddzielałyśmy starannie od brezentu, przyszywałyśmy do nich paski ze zwykłych bawełnianych knotów do lamp naftowych i bosonóżki były gotowe… W stepie nie brakowało żmij…
Wschodnia gościnność
Pracując przy zbiorze pszenicy, nie byłyśmy tak głodne jak poprzednio, ponieważ kruszyłyśmy kłosy i jadłyśmy ziarno. Co więcej – kołchoźnice nauczyły nas nosić pszenicę do domu. One były biedne, głodowały i dlatego rozumiały nas, współczuły nam, i pokazały jak wynosić ziarno…Wkrótce po naszym odejściu na fermę, moja rodzina musiała zmienić mieszkanie. W ogrodzie nie pozwolono nam mieszkać, gdyż obawiano się, że będziemy kraść owoce i jarzyny. Dom, do którego nas przeniesiono, stał na niewielkim wzniesieniu…Przy jednej ścianie, w dwumetrowej odległości od niej, ulepiliśmy 30-centymetrowej wysokości murek, który służył nam za ławę. Między murkiem a ścianą nakładliśmy dużo dziusanu, a na nim naszą pościel i to było nasze wspólne łoże. Zajmowało ono całą szerokość domu (ok. 4 m). W domu na górce mieszkały teraz 4 osoby; rodzice i dwie młodsze siostry – Jadzia i Pela.
Jak już wiadomo, pracował tylko tato i bieda wciąż zaglądała do domu. Aby ratować sytuację, mama zaczęła dorabiać. Chodziła codziennie w step po dziusan i sprzedawała go tubylcom za garstkę mąki lub kawałek placka czy trochę mleka… po to zielsko chodziła daleko w step, 6 km i dalej… Rąbanie dziusanu ciężkim kietmanem – to bardzo żmudna praca, zwłaszcza dla człowieka głodnego i osłabionego… Pewnego razu mama przydźwigała ze stepu wiązkę dziusanu i zapukała do drzwi pierwszej napotkanej kibitki. Po chwili otworzyła nieśmiało drzwi i oto co ujrzała: na środku izby, na ziemi, stała spora miska z bieszparmakiem. Była to potrawa przyrządzona z baraniego mięsa, mniej więcej tak jak gulasz, z dodatkiem klusek. Miejscowi jedli ją najczęściej ręką, pięcioma palcami (biesz – pięć), rzadziej łyżką… Mama stała przy drzwiach jak urzeczona. W powietrzu rozchodził się zapach mięsa, miska jeszcze pełna, widocznie przed chwilą postawiona. Dookoła siedziały na wojłoku kobiety… Wtedy jedna z nich uśmiechnęła się do mamy, kiwnęła przyzwalająco ręką, wskazując wolne miejsce obok miski, powiedziała: – otur marża kielede (siadaj kobieto tutaj). Mama zrozumiała, że zaprasza ją do jadła. Nie odmówiła. Siadła koło kobiet i powtórnie zaproszona gestem ręki, zaczęła z nimi jeść. Wszystkie one jadły łyżkami z jednej miski…
Ja również miałam zaszczyt doznać wschodniej gościnności. Któregoś dnia tato zalutował pewnej Uzbeczce przedziurawiony garnek. Obiecała dać za to litr mleka, ale ktoś musiał po nie pójść. Mieszkała ona w jurcie oddalonej od Kalinina co najmniej kilometr… Weszłam do jurty i podobnie jak kiedyś moja mama zastałam kilka kobiet przy posiłku. Tym razem nie był to bieszparmak, lecz zwykłe kluski na wodzie zabielonej mlekiem. Miska stała na dywanie, a przy niej siedziało po turecku kilka kobiet, między którymi rozpoznałam tę, do której przyszłam… Zaprosiła mnie do posiłku. Usiadłam i pilnie się przyglądałam ich postępowaniu, by wiedzieć, jak mam się zachować, ponieważ na kilka jedzących kobiet była tylko jedna drewniana łyżka. Jedna miska i jedna łyżka, a nas pięcioro. Otóż pierwsza z nich wzięła do ręki łyżkę, zaczerpnęła nią porcyjkę klusek i zjadła. Powtórzyła tę czynność jeszcze raz i położyła łyżkę w misce naprzeciw drugiej kobiety. Ta, tak samo zjadła dwie lub trzy porcje klusek i odłożyła łyżkę. W ten sposób narzędzie pracy dotarło do mnie. Zachowałam się tak samo jak moje poprzedniczki. Jadłyśmy tak aż do opróżnienia miski. W międzyczasie one wciąż rozmawiały, śmiały się, ja zaś, nie rozumiejąc ich języka, milczałam. Rozumiałam wtedy tylko niektóre słowa…
Późną jesienią wysłano nas do zbioru bawełny. Znowu pracowałyśmy z miejscowymi kobietami. Każda z nas dostała worek, a po umocowaniu go w pasie w ten sposób, by zwisał z przodu i nie krępował ruchu rąk, brała jeden rządek i idąc nim, wyciągała z szypułek bielusieńką, mięciuchną bawełnę, wpychając ją następnie do worka. Po kilku godzinach napełniony wór odnosiło się dość daleko, by wysypać zebrany puszek na kupę… Praca przy zbiorze bawełny skończyła się. Powróciłyśmy z fermy do domu. Teraz pracowałyśmy na miejscu – wianie zboża, nasypywanie go do worków, sprzątanie magazynów i inne prace gospodarcze…A tymczasem mąkę dawali nam coraz rzadziej i w coraz mniejszych ilościach. A wkrótce w ogóle przestali ją nam wydawać. Praktycznie pracowało się za darmo…Wtedy tato wpadł na pomysł, abym poszła pracować do kuźni… Pracy w kuźni mieliśmy dużo…
Późną jesienią do naszego mieszkania dokwaterowali pewną kobietę z dwojgiem dzieci. Nie pamiętam czy jej mąż zginął, czy poszedł do wojska. Parę miesięcy wcześniej z naszego kołchozu – z okolicznych także – wielu młodych mężczyzn i młodziutkich chłopców pojechało szukać Polskiego Wojska… Kobieta, o której piszę, nie pracowała, gdyż nie mogła pozostawić bez opieki na cały dzień dwoje małych dzieci… Nie wyobrażam sobie jak ta rodzina przetrwałaby ten trudny okres, gdyby nie skromna pomoc zorganizowana przez polski rząd, a raczej jego ambasadę znajdującą się w Kujbyszewie. Na zboczu górki w niewielkim domku mieściła się Polska Placówka z mężem zaufania – panią Śliwińską… W tej placówce dwa razy dziennie gotowano duży kocioł zupy mlecznej (manna, ryż itp.) i rozdawano ją dla najbiedniejszych rodzin z Kalinina i Czułak Kurganu. Pani mieszkająca z nami przez całą zimę z 1942 na 1943 r. i wiosną 1943 r. otrzymywała rano i wieczorem tę strawę, i tylko dzięki temu przeżyła… Z tej placówki przez cały okres jej istnienia moja rodzina nie otrzymała żadnej pomocy. Ani pieniędzy, ani żywności, ani żadnego łacha…
W kwietniu 1943 r. znowu zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Tym razem przeniesiono nas z górki do kibitki leżącej w pobliżu kuźni. Niedaleko od nas znajdowało się więzienie i milicja… W tym czasie mama zaprzyjaźniła się z sympatyczną Rosjanką. Mieszkała ona od niedawna w Czułak Kurganie razem ze swoim chorym mężem. Ci ludzie byli ewakuowani z jakiegoś dużego miasta, które zostało zajęte przez Niemców. Oboje pracowali w charakterze urzędników państwowych… Wspomniałam o tej Rosjance, gdyż ona odegrała poważną rolę w uratowaniu życia mojej mamy. Tak się wtedy złożyło, że mama skaleczyła dłoń. Rana wydawała się niegroźna… Tymczasem – ręka zaczerwieniła się i spuchła…Wtedy mama poszła do tej miłej Rosjanki, by ewentualnie poprosić o radę. Popatrzyła na rękę, pomyślała i powiedziała: – Mam pomysł na leczenie, lecz jeśli on zawiedzie, to faktycznie będzie źle… A ten pomysł – parzyć okruchy z siana w gorącej wodzie, a potem moczyć w niej rękę… Ku naszej radości już po drugim czy trzecim moczeniu znikła czerwona pręga, a po dalszych zabiegach ustąpiła opuchlizna…
Podczas zimy i wczesną wiosną ściągnęło z okolicznych kołchozów do Czułak Kurganu wielu Polaków i polskich Żydów. Głód zmusił ich do szukania lepszych warunków życia, a ściślej mówiąc – warunków do przeżycia… Tej wiosny zostało zorganizowane przez panią Śliwińską przedszkole dla dzieci najbiedniejszych i będących faktycznie w wieku przedszkolnym. Wychowawczynią została moja koleżanka Wandzia Jaworska. Grupa była nieduża…dzieci miały posiłek, opiekę i uczyły się polskich pieśni i tańców…po kilku miesiącach istnienia tego ośrodka brutalna rzeczywistość przerwała jego działalność… Pewnego ranka dowiedzieliśmy się, że NKWD aresztowało w nocy męża zaufania – panią Śliwińską i wszystkich innych pracowników naszej Placówki. Pieniądze, odzież, żywność oraz inne rzeczy znajdujące się w Placówce zostały zagarnięte przez funkcjonariuszy NKWD…
Po paru dniach wezwano na milicję kilku znajomych mi Polaków. Nie wrócili oni na noc do domu. Znowu wzięli kilka osób i one nie wróciły. Niebawem okazało się, że na milicji każdemu z zatrzymanych proponowano przyjęcie obywatelstwa ZSRR. W tym celu wystarczyło złożyć podpis pod odpowiednio sformułowanym tekstem. Stało się dla nas jasne, że zarówno pani Śliwińska, jak i inni znajomi nie zgodzili się na zmianę obywatelstwa i dlatego zostali zamknięci. Od tej pory prawie codziennie milicja wchodziła do jakiegoś wybranego domu i z mieszkającej tam rodziny brała dwie lub trzy osoby. Najczęściej byli to rodzice, albo jedno z nich i dwoje starszych dzieci. Wszyscy Polacy wpadli w panikę. Nikt nie wiedział, jak się zachować… Po paru tygodniach zaczęły się pierwsze rozprawy sądowe. Kto odmówił podpisu, ten był skazany na rok więzienia… Osoby, które złożyły podpis, otrzymywały na małej kartce papieru trzymiesięczne Poświadczenie Obywatelstwa ZSRR. Później się okazało, że było jedynym ważnym poświadczeniem tożsamości danej osoby respektowanym przez milicję i przez inne władze Związku Radzieckiego… Moich rodziców stosunkowo długo nie wzywano na milicję… Nie spali po nocach, martwili się. Wciąż nie wiedzieli, jak mają postąpić. Wreszcie podjęli decyzję – podpiszą. Kilka czynników złożyło się na takie postanowienie. Jak już wspomniałam, mieszkający koło nas Żydzi byli sprytni… postanowili zorientować się w sytuacji… jakiś obrotny Żyd wrócił po tygodniu, i faktycznie przywiózł garść nowin… Otóż dowiedział się, że takie aresztowania mężów zaufania nastąpiły wszędzie, gdzie tylko oni funkcjonowali. Również wszędzie zmuszano Polaków do zmiany obywatelstwa. Powodem tego było zerwanie stosunków polsko – radzieckich…
Przycichła nieco sprawa z paszportami, a rozgorzała walka o byt.
Sowchoz Dżuwały
Już od dłuższego czasu nie dawano nam w kołchozie nawet raz na tydzień kilograma mąki. Tylko tato dostawał trochę i to niesystematycznie. Pracowaliśmy w kołchozie niechętnie. Wkrótce w ogóle wielu przestało tam pracować i nikt ich do tej pracy w tym czasie nie zmuszał… Tymczasem w osiedlu i w więzieniu zaczął się szerzyć tyfus brzuszny. Najbardziej odczuli to więźniowie… Przez wiosnę i lato 1943 r. zmarło w Czułak Kurganie z powodu tyfusu, głodu i wycieńczenia wiele osób… był już wrzesień – nie mieliśmy ani odrobiny mąki, ani ziarenka pszenicy, dosłownie nic… Mama wzięła worek i nóż, poszła do kołchozowego ogrodu, nazbierała lebiody, w domu ją wymyła, ugotowała i każdemu z nas włożyła do miski dwie łyżki tego wspaniałego jadła… ponad trzy tygodnie żywiliśmy się lebiodą. Inne rodziny też jadły to zielsko, a nawet inne chwasty, którymi mogły się zatruć…
Pewnego razu późnym wieczorem niespodziewanie przyszedł do nas pan Dębski z miejscowości oddalonej od Kalinina o 50 km… Celem podróży była ważna sprawa do załatwienia na milicji… Wieczorem w trakcie rozmowy okazało się, że nasz gość miał lepsze warunki bytowe niż my. Pracował on ze swoimi starszymi córkami w „bor – razwiedce” (ekipa poszukująca na zboczach gór bogactw naturalnych), a za pracę otrzymywał zapłatę w rublach, za które codziennie kupował na kartkę 600 gramów chleba, a co tydzień – tygodniowy przydział różnych produktów żywnościowych, takich, jak mąka, kasza, olej słonecznikowy, a nawet kiełbasa lub konserwy mięsne. Najważniejszą dla nas okazała się informacja, że w tej ekipie nie ma kowala, gdyż zabrali go do wojska. Pan Dębski namawiał mojego tatę, by ubiegał się o przyjęcie do pracy w tej ekipie… Po namyśle rodzice zdecydowali się na wyjazd z tego kołchozu…
W tym pamiętnym dniu ucieczki przed wschodem słońca spakowaliśmy swoje rzeczy, których mieliśmy mało i o świcie ruszyliśmy w drogę… dotarliśmy do kołchozu Pierwszego Maja… Po przybyciu na miejsce otrzymaliśmy przydział żywności dla naszej całej rodziny, przeznaczony na tygodniową podróż… Jutro jedziemy dalej, tym razem z całą ekipą, która liczyła kilkadziesiąt osób. Byli to Rosjanie i od dziś – trzy rodziny Polaków: Dębscy, Cieślikowie i my… Jechaliśmy wzdłuż gór, dojechaliśmy do drogi, która prowadziła z Czułak Kurganu do stacji kolejowej Aczysaj… Z Aczysaju do stacji docelowej Antonówka (leżącej między Czymkentem a Tiulkubasem, przy linii kolejowej Aryś – Ałma Ata) każdy miał jechać na własną rękę. W Aczysaju dostaliśmy od dyrektora ekipy bilety na przejazd pociągiem i komandirowki (skierowania do miejsca pracy), i od tej pory byliśmy zdani na własne siły. Wiedzieliśmy, że mamy dwie przesiadki – w Borysówce i w Arysie. Radość i nadzieja na lepsze życie rozpierała nam serca.
… Na przebycie trasy 500-kilometrowej straciliśmy aż tydzień czasu…W Antonówce (duży kołchoz zamieszkany przez Rosjan i Ukraińców) odszukaliśmy kantor (biuro) naszego przedsiębiorstwa. Skierowano nas na kwaterę do miejscowego kołchoźnika Kuceruby… przydzielono nam izbę, w której już mieszkał pan Dębski ze swoją rodziną… Za ścianą, również w jednej izbie, mieszkała rodzina Kucerubów… to Ukraińcy zesłani tu przed laty w czasie kolektywizacji Ukrainy…
Już na drugi dzień po przyjeździe poszliśmy do pracy. Okazało się, że tereny wyznaczone do poszukiwania minerałów leżały u podnóża gór daleko od kołchozu. Do pracy szło się ponad 6 km… W nocy wychodziliśmy do pracy i w nocy wracaliśmy, bo późną jesienią dzień jest krótki. Na domiar złego nie dawano nam regularnie chleba, a o tygodniowym przydziale produktów w ogóle nie było mowy. Głodowaliśmy więc tak samo jak poprzednio… W 1943r. święta Bożego Narodzenia były u nas bardzo smutne. Na Jolu stroiłyśmy małą choinkę zabawkami i łańcuszkami zrobionymi z gazet, a na kolację w dniu wigilijnym jedliśmy rybę, kaszę z grzybami i piliśmy kompot z czarnych jagód. Tutaj nie mieliśmy choinki, a na kolację jedliśmy postną kaszę kukurydzianą i popijaliśmy wrzątkiem. W ciągu 6-letniej zsyłki – to nasze najbiedniejsze święta. Przez cały styczeń i luty 1944 r. walczyliśmy o przetrwanie… Kilka razy sąsiadka przyniosła trochę mleka…
W tych najbardziej ponurych i ciemnych dniach naszego życia zabłysła nagle iskierka nadziei na lepsze jutro. Pewnego wieczora do Kuceruby przyjechali jego dwaj znajomi na wozach wypełnionych beczkami. W tych wozach wieźli oni z sowchozu Dżuwały do Czymkentu wino przeznaczone dla wojska… Tego pamiętnego wieczora Kuceruba opowiedział furmanom o nas i o naszym nędznym życiu. Zainteresowało ich to, że tato jest kowalem, bowiem u nich w sowchozie nie ma kowala, gdyż niedawno został powołany do wojska… Tato natychmiast przystał na tę propozycję, nie pytając nawet o warunki pracy i płacy, ani o mieszkanie… Zachodziła tylko obawa czy dyrektor sowchozu przyjmie tatę do pracy. Furmani zapewnili, że tak…ostatecznie ustalono, że jeżeli dyrektor wyrazi zgodę na przyjęcie nas do pracy, to w najbliższą sobotę przyjedzie któryś z nich po nas…
W sobotę wieczorem przyjechał znany nam furman dużym drabiniastym wozem… i wyruszyliśmy w podróż… Droga biegła wzdłuż torów kolejowych w kierunku wschodnim… Był to początek marca i w tym kraju zaczynała się już wiosna… Po przyjeździe na miejsce zakwaterowano nas w jednoizbowym mieszkaniu… Sowchoz Dżuwały był oddalony o 5 km od stacji kolejowej Tiulkubas, leżącej przy linii kolejowej Aryś – Czymkent – Ałma Ata. Odległość z Tiulkubasu do Czymkentu wynosiła nie więcej niż 100 km. Ten sowchoz nastawiony był na sadownictwo. Powierzchnia jego zajmowała ponad 150 ha… Z jednej strony do tego sowchozu przylegał inny – sowchoz Kauczuk, z trzech pozostałych stron tuż za sadem rozciągał się step…mówiło się w sowchozie, że winna latorośl zajmuje 18 ha powierzchni, jabłonie – obszar trzy razy większy. Był też spory obszar obsadzony gruszami. Innych owoców nie uprawiano. Ponadto część areału przeznaczono na ogród sowchozowy i na kilkuarowe działki dla pracowników. W sowchozowej winiarni jabłka i winogrona przerabiano na wino…
Następnego dnia po przyjeździe poznaliśmy dyrektora. Był to polski Żyd, Pasternak, wychowany w Warszawie. Uciekł z niej w 1920 r., ponieważ – jak twierdził – dokuczali mu wówczas „polskie pany”. Miał żonę Rosjankę i troje dzieci. Nie lubił Polaków i dotychczas, mimo braku rąk do pracy, nie zatrudnił w swoim sowchozie ani jednego. Przyjął natomiast, parę miesięcy przed naszym przyjazdem, dwóch polskich Żydów wywiezionych w 1940 r. z Wołynia w głąb Związku Radzieckiego. Jeden z nich pochodził z Łodzi (kilka miesięcy później został powołany do Polskiego Wojska),drugi, Guterzon, z Kowla. Ten drugi, nieco starszy ode mnie – w 1939 r. zdał maturę. Guterzon uniknął wojska w 1944 r. (prawdopodobnie ze względu na zły wzrok) i pozostał na miejscu do zakończenia wojny, a w kwietniu 1946 r. powrócił z nami do Polski…
W drugim dniu po przyjeździe do sowchozu dyrektor napisał nam zezwolenie na bezpłatne wydanie z magazynu trochę kapusty z beczki, trochę mąki, przecieru pomidorowego, suszonych jabłek i oleju słonecznikowego. Po załatwieniu formalności związanych z przyjęciem nas do pracy dostaliśmy kartki na chleb. Tato otrzymał dziennie 700 g chleba, Renia, Kazia i ja po 500 g, a mama i dwie najmłodsze siostry po 200 g. Mnie zatrudniono w kuźni jako mołotobojca, a Kazię i Renię w sadzie. Dostaliśmy też kartki na mleko (tato na litr, a ja na pół) oraz na 3 l zupy, którą gotowano w dużym kotle pod gołym niebem, tuż koło kuźni. Chleb sprzedawano w magazynie codziennie przed południem w cenie ok. 1 rubla za kilogram, zupę dostawaliśmy w południe, mleko – rano…
Na trzeci dzień po przyjeździe dorośli z mojej rodziny poszli do pracy, Jadzia i Pela – do miejscowej szkoły, a mama gospodarzyła w domu. Niedługo uczyły się moje siostry, bo gdy tylko nasiliły się prace wiosenne w sadzie i w ogrodzie, one również zostały skierowane do tych prac… Nadeszła wiosna 1944 r. Słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewało. Zakwitły jabłonie i grusze… W kilka tygodni po przyjeździe dostaliśmy kawałek ziemi na ogród – ok. 3 arów. Posadziliśmy kukurydzę, bo tutaj ona ładnie rosła i dobrze owocowała. W Południowym Kazachstanie ziemniaków nie sadzono, bo nie sprzyjał klimat, a zwłaszcza brak wilgoci… mała ilość wody powodowała, że ziemniaki osiągały wielkość orzecha…
Przez lato i jesień siostry pracowały przy zbiorze jabłek…podczas wakacji szkolnych, które trwały trzy miesiące, wszystkie dzieci pod opieką nauczycieli pracowały w sadzie przy zbiorze jabłek. Pracowały społecznie, bo nie otrzymywały one ani większej porcji chleba, ani żadnej zapłaty… W jesieni, gdy owoce dobrze dojrzały, siostry – mocno ryzykując – przynosiły je do domu, a mama kroiła w plasterki i suszyła na słońcu, robiąc w ten sposób zapas na zimę… W jesieni podpatrzyłyśmy, że niektóre nasze sąsiadki noszą w nocy jabłka do Tiulkubasu i tam je sprzedają. Trzeba spróbować tego handlu, może i nam się poszczęści. Ale trzeba tak tego dokonać, aby nie dać się złapać…
Koniec wojny!
Na początku 1945 r. jedna rodzina ewakuowanych Rosjan miała opuścić Dżuwały i odjechać do poprzedniego miejsca zamieszkania, uwolnionego już spod okupacji niemieckiej. W ten sposób zrobiło się miejsce dla „uczotczyka po żywotnowoctwu” (rachmistrza pracującego w stajni i oborze). Ktoś z pracujących w kantorze, litując się nade mną, poprosił dyrektora, by pozwolił zatrudnić mnie na tym wolnym miejscu. Zgodził się. Ja również zgodziłam się chętnie na zmianę pracy, bo zamiast walić młotem, będę pisać piórem…
Mijał dzień za dniem. Wiosna okazała się w całej pełni, w przepięknych swych szatach i barwach… W niedługim czasie przeżyłam piękny dzień – zakończenie wojny. W tym pamiętnym dniu (9 maja 1945 r.) rano, jak zwykle, poszłam do pracy, a po wydaniu mleka siadłam w małej izdebce, gdzie miałam szafkę z dokumentami i zaczęłam pisać jakieś sprawozdanie. Na zewnątrz, gdzieś w okolicy stajni, począł się ruch i dały się słyszeć krzyki – koniec wojny ! koniec wojny! Z początku nie dotarł do mnie sens tych słów. Po chwili stało się dla mnie wszystko jasne, ale czy prawdziwe ?… Wkrótce się okazało, że dyrektor sowchozu został powiadomiony o tym telefonicznie. Natychmiast zarządził on, iż dzień ten jest wolny od pracy, i że go należy uczcić w szczególny sposób. Kilku mężczyzn pracujących w stajni pojechało wierzchem na koniach do sadu, by zawiadomić wszystkich tam pracujących o tym wydarzeniu, i by ich zwołać pod kantor, gdzie odbędzie się wiec i zabawa…
W niedługim czasie po zakończeniu wojny zachorowałam na biegunkę. Nie pracowałam z tego powodu przez kilka dni i utrzymywałam dietę w jedzeniu. Właściwie wszyscy byliśmy na diecie, bo jedliśmy tylko suchy chleb i postne zupy, ale ją jeszcze zaostrzyłam… choroba nie ustępowała… w sowchozie była felczerka. Poszłam do niej kilka razy, ale ona nie mogła mi dopomóc, bo nie dysponowała odpowiednimi lekami. Okazała się jednak na tyle dla mnie dobra, że dała mi skierowanie do szpitala w Wanowce… W szpitalu przyjęto mnie natychmiast i położono w sali, w której stały cztery łóżka…W szpitalu było stosunkowo czysto… Na czwarty dzień poczułam się na tyle dobrze, że zostałam wypisana ze szpitala…
W Tiulkubasie mieszkało kilka rodzin Polaków i znacznie więcej Żydów deportowanych z Polski. Wielu z nich miało kontakt ze Związkiem Patriotów Polskich, a być może, iż niektórzy z nich byli jego członkami. W tym czasie o istnieniu tego Związku nic nie wiedziałam, jak również nie wiedziałam, iż przez ten Związek płynęła dla Polaków pomoc materialna w postaci żywności i odzieży. Dowiedziałam się o tym w kilka lat po wojnie. Pewnego razu ktoś z tych „patriotów” wezwał mamę do Tiulkubasu po żywnościową zapomogę. Poszła tam i powróciła ucieszona i obładowana żywnością (szklany słój smalcu, kilka konserw, kilkanaście kilogramów grubej jęczmiennej kaszy)… W tym dniu każdy dobrze się najadł, zwłaszcza tato, któremu mama nie pożałowała kaszy. W nocy tato zaczął jęczeć, narzekać na bóle brzucha i mdłości… Felczerka nie znalazła u siebie odpowiedniego leku na przejedzenie i zamiast niego dała zwolnienie z pracy. Wtedy mama zrozumiała, że należało gotować dla nas najpierw rzadki krupniczek jak dla ozdrowieńców po tyfusie brzusznym i po krwawej dyzenterii, a dopiero potem można by ten krupnik trochę zagęścić. Nie ma nic gorszego niż podanie wygłodzonemu, wycieńczonemu człowiekowi dużo jedzenia na jeden raz… Tato walczył ze śmiercią trzy dni…
Na początku 1946 r. zaczęłam chorować. Codziennie wieczorem temperatura podnosiła się do plus 38 stopni. Czułam się osłabiona, bolały mnie stawy… Skarżyłam się w pracy na moje dolegliwości, a gdy usłyszał to weterynarz, zainteresował się moją chorobą i postanowił mi dopomóc. Przypuszczał on, że jest to gruźlica i powinnam pojechać do kliniki, do Czymkentu, aby mnie tam przebadali i wskazali sposób leczenia. Wystarał się on o skierowanie do kliniki przeciwgruźliczej i o przepustkę – zezwolenie na kupno biletu do pociągu i wyjazd poza miejsce zamieszkania. Zarówno dyrektor, jak i felczerka nie stawiali oporu… w klinice przeciwgruźliczej porobili mi wszystkie – możliwe w ich warunkach – badania, w tym prześwietlenie klatki piersiowej… Następnego dnia rano znowu się tam zgłosiłam. Wezwano mnie do lekarza. Była to starsza pani, Rosjanka, obejrzała moje wyniki, zbadała mnie dokładnie, obsłuchując zwłaszcza klatkę piersiową. Zakomunikowała mi, że gruźlicy u mnie nie stwierdziła, lecz wyniki badań świadczą, iż jestem chora na brucelozę, wobec czego dała mi skierowanie do innej kliniki, w której tę chorobę mogli wykryć i leczyć… Następnego dnia w drugiej klinice pobrano mi krew z palca i z żyły, zrobiono też inne dodatkowe badania i kazano przyjść nazajutrz po wyniki i diagnozę… okazało się, że mam zaawansowaną brucelozę, lecz w klinice nie mogą mnie zatrzymać, bo nie mają w niej wolnego miejsca… Po powrocie do domu… poszłam do ambulatorium, ale nasza felczerka nie podjęła się leczenia, bo nie miała żadnych leków przeciw brucelozie. Tymczasem nieleczona choroba postępowała coraz bardziej…
W lutym mieszkańcy sowchozu zaczęli przebąkiwać, że Polacy zostaną wywiezieni do Polski. Pierwsza oficjalna wiadomość dotarła do nas z Tiulkubasu od Żydów… Po kilku dniach (marzec) w Tiulkubasie odbyło się zebranie Polaków, na którym przedstawiciel NKWD omówił w skrócie stosunki polsko – radzieckie i zawiadomił o tym, że Polacy mogą zacząć starania o zezwolenie na wyjazd do Ojczyzny. Jakiś Żyd poinformował obecnych, że natychmiast należy składać na jego ręce odpowiednie dokumenty, a on pojedzie z nimi do Czymkentu i załatwi dla wszystkich zaświadczenia zezwalające na powrót do Polski. Podkreślił, że sprawa jest pilna z tego powodu, iż na początku kwietnia będzie organizowany transport na wyjazd. Jeśli do tego czasu nie zdążymy załatwić formalności, to nie wyjedziemy. O jakie dokumenty chodziło? Najlepsze okazały się Poświadczenia Obywatelstwa Radzieckiego wydane dla nas w Czułak Kurganie i tak bardzo przez nas niechciane. Mógł to być też dokument z Polski taki jak dowód osobisty, legitymacja szkolna, a nawet świadectwo szkolne… Już na drugi dzień odnieśliśmy dokumenty do Tiulkubasu i zaczęliśmy przygotowania do ostatniej w tym kraju podróży…
Któregoś dnia przyszedł do nas z Tiulkubasu lekarz (Azerbejdżanin) w celu przebadania nas i ustalenia, czy jesteśmy na tyle zdrowi, aby móc wyruszyć w tak daleką podróż. Nie badał nas, lecz porozmawiał i wypisał nam zaświadczenia zezwalające na podróż. Zazdrościł nam, że mamy możność powrotu do Ojczyzny. On swojego Kaukazu nigdy nie zobaczy, bo mu tam wrócić nie wolno… Dokumenty zezwalające na powrót do Ojczyzny otrzymaliśmy bardzo szybko, wydano je 6 kwietnia 1946 r. w Czymkencie. Były to zaświadczenia zezwalające na powrót do Polski na podstawie umowy polsko – radzieckiej z dnia 6 lipca 1945 r. napisane w języku polskim, francuskim i rosyjskim. Wagony towarowe miały być podstawione dla nas na stacji kolejowej Tiulkubas w połowie kwietnia… W wyznaczonym dniu pod nasz dom podjechał Czeczeniec drabiniastym wozem, którym mieliśmy pojechać na stację. W ciągu kilku minut załadowaliśmy nań pościel, wiadro, miednicę, garnek do gotowania zupy, parę misek i łyżek, i nic ponadto. Nie mieliśmy już żadnej zapasowej odzieży, a to, co było na nas, nadawało się raczej do spalenia niż do noszenia. Na pożegnanie nas przyszło wielu sąsiadów i znajomych, z którymi żyliśmy tu i pracowali ponad dwa lata… Po południu 15 kwietnia byliśmy już w Tiulkubasie… Następnego dnia dostaliśmy rejsówki – bilety zezwalające na przejazd do Polski (bezpłatnie) oraz trochę chleba na drogę. Do wagonu załadowaliśmy się dość szybko… pociąg ruszył na zachód, w kierunku Czymkentu. Mieliśmy przed sobą 4000 km! W Czymkencie pociąg stał dłużej niż w Antonówce. Przygrywała tam orkiestra dęta… Od stacji Aryś jechaliśmy na północny zachód, a więc do europejskiej części Związku Radzieckiego…
Tym razem podróżowało się lepiej niż w 1941 r. Większy zapas żywności pozwalał nam najadać się do syta. Podróż trwała krócej, bo pociąg jechał szybko, a na stacjach nie stał tak długo jak zazwyczaj. Dopiero w Kowlu zatrzymaliśmy się na parę dni… Od Kowla do Bugu i dalej pociąg jechał bardzo wolno. Nie mogliśmy zrozumieć, co się stało. Ktoś nas wkrótce poinformował, że mimo tego, iż prawie rok minął od zakończenia wojny, tutaj wciąż było niespokojnie. Często pod tory podkładano miny, zatem dla większego bezpieczeństwa pociąg sunął jak żółw…
1 maja po południu przekroczyliśmy granicę polsko – radziecką, przejeżdżając przez rzekę Bug. Na jednej z pierwszych polskich stacji zatrzymaliśmy się na dłużej. Wtedy wszyscy – mocno uradowani, wszak to już na polskiej byliśmy ziemi – powychodzili z wagonów na peron. Młody człowiek, który jechał w naszym eszelonie, zaczął grać na harmonii i to na wesoło. Rąbał polki, oberki i walce. Stojąca obok niego młodzież rozpoczęła na peronie tańce. Stałam z boku i obserwowałam tę zabawę… Obok tańczących pojawiło się kilku tutejszych mieszkańców. Obserwowali nas i wciąż się śmiali. Może cieszyli się razem z nami, a może nie rozumieli naszej radości i po prostu drwili z nas. Gdy pociąg zatrzymał się w Chełmie, zastanawialiśmy się, co robić. Czy jechać dalej z transportem, czy wysiąść i na własną rękę pojechać do Zamościa, gdzie mieszkali z rodzinami: brat mojego taty Jan Basak i brat mojej mamy Mieczysław Różański. Po namyśle i upewnieniu się, że z tego powodu nie będziemy mieć nieprzyjemności, rodzice podjęli decyzję, że wysiądziemy i pojedziemy do Zamościa. Pożegnaliśmy wszystkich znajomych, z którymi podróżowaliśmy przez dwa tygodnie, wyrzuciliśmy swoje tobołki na peron. 2 maja po południu znaleźliśmy się w Zamościu. Znałam to miasto, bo byłam tu u stryjka przed wojną. Postanowiliśmy, że pójdę z Renią zawiadomić stryjka o naszym powrocie, a reszta rodziny pozostanie na dworcu. Idąc ze stacji do miasta, przechodziłyśmy obok kolegiaty. Byłam kilka razy w tym kościele w 1939 roku… Weszłam bocznym wejściem… padłam na kolana przed najbliższym ołtarzem, podniosłam oczy na obraz Matki Najświętszej i… nie wypowiedziałam ani jednego słowa modlitwy. Płakałam cicho… nie mogłam się wtedy modlić, lecz moje łzy mówiły za mnie wszystko! W ciągu kilku minut powiedziały Matce Najświętszej, ileśmy tam wycierpieli, ileśmy się tam nagłodowali, namartwili, napłakali. A ileż mogił naszych rodaków tam pozostało. Kto potrafi zmierzyć lub zważyć ogrom naszych krzywd? Kto zliczy wszystkie mogiły?…