Minko Jan

Minko Jan

Dookoła nas same stepy (1)

Jan Minko w momencie wybuchu wojny miał cztery lata. Jego rodzinna miejscowość znalazła się pod radziecką okupacją. Już w styczniu 1940 roku, wraz z całą rodziną został wysiedlony w głąb Związku Sowieckiego. Kolejne kilka lat spędził w północnym Kazachstanie. Pod koniec wojny został przesiedlony na Ukrainę, skąd w 1946 roku trafił na Dolny Śląsk. Jego rodzina osiedliła się w Roztoce, w okolicach Jawora. Od 1957 roku mieszka w Legnicy.

Nazywam się Jan Minko. Urodziłem się w 15 V 1935 roku we wsi Miszukowice, w okolicach Nowogródka. Dawniej była to Polska. Po wojnie przyłączyli tę miejscowość łącznie z Nowogródkiem, gdzie przecież urodził się Adam Mickiewicz i jest tam jego muzeum, do Białorusi. Ojciec był rolnikiem, miał ziemie i gospodarstwo. Było nas w domu pięcioro dzieci. Oprócz rodziców mieszkała z nami także babcia.
Wywieziono nas na wschód kiedy miałem niespełna pięć lat. Pierwszej zimy podczas wojny przyszli nocą do naszego domu Rosjanie. Jak się okazało szukali broni. Równocześnie obudzono wszystkich domowników i kazano zbierać się do wyjazdu. Oświadczono nam, że jesteśmy aresztowani; ze jesteśmy wrogami narodu – nawet jako dzieci. Jakiego narodu byliśmy wrogami, to ja nigdy się od nich nie dowiedziałem. Pytaliśmy się jak się ubrać. Czy lekko, czy założyć grube ubrania, bo przecież panowała wówczas sroga zima – śnieg i mróz. Zaczęliśmy się szykować. W tym czasie kazali się pakować również mojej babci. Ta jednak powiedziała: „Nie! Ja już jestem tak stara i chora, że ja nigdzie nie dojadę. Możecie mnie nawet zastrzelić w łóżku. Ja już nie dam rady”. Podszedł do niej ruski oficer, dosyć długo na nią patrzył i powiedział w końcu: „No to zostawaj babka”. I została… sama jedna w domu, gdzie znajdowało się bydło, zwierzęta hodowlane, zboże do młócenia, jednym słowem cała gospodarka. A ona została tam sama…
Powodem tego, co nas spotkało był fakt, że ojciec pracował w leśnictwie, a takich wysiedlano w pierwszej kolejności. Owszem, mój ojciec pracował wówczas w leśnictwie, ale nie był leśnikiem. Był zwykłym robotnikiem. Miał konia, miał wóz i zarabiał na tym, że wywoził drzewo z lasu. Same zaś lasy, znajdujące się w naszej okolicy, były przed wojną prywatne. Należały do tutejszych Żydów.

Po opuszczeniu przez nas domu, zabrano nas na furmanki i jechaliśmy do miasta, w pobliżu którego była stacja kolejowa. Tam już czekał na nas podstawiony tabor kolejowy. Załadowano nas do wagonów towarowych. Już wówczas wszystko było w nich zamrożone. Śruby w wagonach były niczym lód. Rodzice nas ostrzegali, aby przypadkiem nikt z nas nie przykładał do nich języka, np. w przypływie pragnienia, bo przecież nie mieliśmy nic do picia. Gdyby taką polizać, to by człowiek zdarł sobie skórę z języka.
Po załadowaniu nas do wagonów, staliśmy w nich dłuższy czas. W tym czasie na stacje przybywały kolejne transporty w furmankach. Ruscy kompletowali cały transport. Wokół wagonów krążyli wartownicy i nikt nie mógł ich opuszczać. W środku było ciasno i zimno. Jak pociąg już ruszył i dotarliśmy do Rosji, to na niektórych stacjach kradliśmy węgiel, aby ogrzać wagony. Wykorzystywaliśmy moment, kiedy pociąg stawał obok wagonów towarowych z opałem. Przeskakiwaliśmy na wagony z węglem i zrzucaliśmy go na dół. Jedni zrzucali, a drudzy zbierali. Nasi „opiekunowie” bardzo rzadko dostarczali nam jakiegokolwiek opału. A z jedzeniem to było tak, że przychodził wartownik, otwierał drzwi i wzywał człowieka, który brał wiadro i nabierał jedzenia dla całego wagonu. Ruscy lali do tych wiader jakąś polewkę. Gdy wracali z posiłkiem, to kobiety sprawiedliwie rozdzielały dla każdego jego porcje jedzenia tak, aby nikt nie został skrzywdzony. Cała podróż trwała ponad miesiąc.

Wraz z naszym transportem trafiliśmy do Kazachstanu. Była to niewielka stacyjka. Tam już czekali na nas z samochodami – zdezelowane ciężarówki GAZ 5. Miasto do którego nas wywieziono nazywało się „Ściepniak”. Wyładowano nas przy stajniach dla koni. Konie przesunięto na jedną stronę, a resztę zajęły poszczególne rodziny, na które czekały już prycze. Warunki naszego tam życia były żadne. Mieszkaliśmy tam dosyć długo. Z tego miejsca zapamiętałem, że w pobliżu stworzono nam taki klub, gdzie odbywały się przedstawienia. Ich treści jednak nie pamiętam.

Później przewieziono nas ze stajni do baraków, które zbudowali już sami Polacy. W całym baraku znajdowało się około stu rodzin. W okolicy było takich baraków osiem. Ruscy, a również i my, Polacy, nazywaliśmy to nasze skupisko „Warszawa” – nazwa nawiązywała do tego, że żyli tam sami Polacy. Baraki nie były zbudowane z prawdziwej cegły. Do ich budowy wykorzystywano specjalny materiał. Ściany pleciono niczym płot z wikliny i wszystko to obrzucane było krowim łajnem. Takie mieliśmy ściany. Do jednego pokoju przydzielano dwie rodziny. Ten pokój był tak mały, że nie było nawet miejsca, aby wszyscy jego mieszkańcy położyli się jednocześnie. Nie było więc gdzie spać. W dodatku w baraku nie było żadnej łaźni i ubikacji. Do studni zaś były dwa kilometry. Gdy wracało się z wiadrem pełnym wody, zazwyczaj był to już prawie lód i nie dało się w tym wykąpać. Jedyna dostępna łaźnia znajdowała się w mieście, oddalonym od naszego obozu kilka kilometrów. Były tam osobne łaźnie dla mężczyzn i kobiet. Aby z nich skorzystać kupowało się na miejscu specjalny bilet. W samej łaźni nie było prysznicy – tylko miednice. Co jednak ważne, była ciepła woda.
Tam gdzie mieszkaliśmy mrozy były niesamowite. Gdy przychodziła burza śnieżna, to nasz barak zasypywało równo z dachem. Aby się z niego wydostać trzeba było najpierw uporać się ze ścianą zamarzniętego śniegu. Aby to się udało, stosowano specjalną metodę. Mężczyźni cięli go łopatami na duże kawałki i wnosili do środka, aż do momentu, gdy można było spokojnie dotrzeć na zewnątrz. Wtedy dopiero pozbywano się hałdy śniegu i lodu ze środka. Inaczej cały barak mógłby zostać zasypany do środka. Była to nasza duża udręka, gdyż takie burze zdarzały się zimą dosyć często. Latem za to panowały niesamowite upały. W nocy spoglądaliśmy w piękne niebo, które było pełne gwiazd. Dookoła nas same stepy. Lasy widzieliśmy tylko na dalekim horyzoncie.
Mój ojciec pracował w kopalni złota. Jednak były tam wydobywane także inne metale. Wejście do niej było taką równią pochyłą. Gdy człowiek przychodził do pracy i miał jeszcze siły, sam do niej wchodził. W środku był cały sprzęt i konie pociągowe. Urobek ładowali na wozy i wieźli do szybu, gdzie była winda, która wyciągała go na powierzchnię. Konie, które tam pracowały, były prawie ślepe, bo nigdy nie widziały światła. Gdy takiego brano pod ziemię, to pracował aż zdechł. Matka pracowała na górze i wraz z innymi kobietami pchała wózek z tym urobkiem, który wysypywano na specjalnie do tego przygotowane usypisko. Tam sortowano ten materiał i odkładano kawałki nadające się do przetopienia. A reszta szła na zwałkę. Nierzadko dochodziło w tej kopalni do śmiertelnych wypadków. Pewnego razu jedna z Polek wpadła do szybu. Nic nie dało się jej pomóc. Gdy ją odnaleziono, jej ciało było poszarpane na kawałki.
Za swoją pracę ludzie otrzymywali jakieś tam wynagrodzenie. Jednak wszystko i tak było na kartki, zwłaszcza żywność, więc one były dla nas najważniejsze. Złoto, które wydobywano z kopalni, nie miało tam żadnej wartości. Na przykład, kiedy jakiś Polak posiadał ciepłą zimową kurtkę, taki zwykły półkożuszek, to tubylec proponował mu za nią chyba z kilogram złota. Jednak rzadko który z nas decydował się na taką, na pozór korzystną, transakcję. Poważnym problemem był brak chleba, którego bardzo nam brakowało. Nigdzie go nie było. Głód był niesamowity. To straszne uczucie pustego żołądka towarzyszyło nam przez cały czas. Najgorzej mieli ludzie, którzy mieli małe dzieci. Nie było przecież mleka. Szukali go u mieszkających w pobliżu Kirgizów. Ci zaś mieszkali w takich ziemiankach, które tylko trochę wystawały ponad ziemię. Niekiedy, jak się maszerowało przez step, to nie było wiadomo, czy pod stopami człowieka, nie znajduje się czyjś dom. Gdy szło się do sklepu po jakieś zakupy, to ludzie łączyli się w grupy i tworzyli taką obstawę, która miała chronić nasze jedzenie. Wokół pałętało się wielu głodnych ludzi, którzy każde jedzenie wyszarpaliby człowiekowi i zżarli to od razu, na drodze. Panowała wówczas spora przestępczość. Plagą były zwłaszcza kradzieże. Przez pewien czas posiadaliśmy nawet kozę. Tę jednak ktoś ukradł i zapewne zjadł.

Relację spisał: Marek Żak

Dookoła nas same stepy (2)

Już jako sześciolatek poszedłem do rosyjskiej szkoły. Takie tam w Rosji było prawo, że sześciolatek musiał iść się już uczyć. W szkole na długiej przerwie dawano każdemu dziecku dwie maluśkie bułeczki. Matka mnie błagała: „Synu, przynieś chociaż jedną, a jak będziesz już tak bardzo głodny to zjedz pół tej bułeczki, a tą drugą połówkę przynieś, bo ja też głodna”. Zawsze starałem się zanieś taką bułkę rodzicom do kopalni. Ciężko to nawet opisać, jak bardzo nam brakowało jedzenia. Nie można sobie tego nawet dzisiaj wyobrazić.
Na wiosnę wszyscy ludzie, także dzieci, szli do pracy na roli, plewić kołchozowe pola. Była tam siana marchewka, ziemniaki i kapusta, więc każdy próbować coś podjeść. Chociaż tego zielonego troszkę… Jednak na każdym polu byli strażnicy, którzy pilnowali, aby ktoś tego za dużo nie zjadł. Jednego razu byłem świadkiem pewnej sceny. Siedzieliśmy sobie w kilka osób przed domem i nagle wybiegają w naszą stronę dwie kobiety i lamentują. Za nimi jechali dwaj Kirgizi na koniach ze swoimi wielkimi batami. Ich sama rękojeść miała jakieś 50 centymetrów, a bat to nawet siedem metrów. Był specjalnie pleciony i czym bliżej końca, to coraz cieńszy. Strzelali z niego skuteczniej niż z pistoletu. Gdyby machnął nim po nogach to by nieźle człowieka pociął. No i drą się te kobiety niesamowicie. Kirgizi też krzyczą i wywijają tymi swoimi batami, jednak nie bili je – strzelali nimi w powietrzu. Okazało się, że skradły z pola jakieś warzywa i badyle. Biegnąc powyrzucały za siebie swoją zdobycz i uciekały czym prędzej. Kirgizi poszli za nimi w pościg. Wiadomo było, że je wreszcie złapią, byli przecież na koniach. Postanowiliśmy więc trochę pomóc tym kobietom. W czasie ich dalszej ucieczki pozbieraliśmy te wszystkie warzywa i wyrzuciliśmy gdzieś w pole. Gdy wrócili Kirgizi z tymi dwiema kobietami, to nie było już żadnych warzyw na drodze. Dowodów na ich winę brak. Skończyło się na kilku pogróżkach i puszczono je wolno.
Również herbata była na kartki. Była towarem wielce pożądanym przez tubylców. Taki Kazach, kiedy nie wypił sobie herbaty, to go od razu bolała głowa, a to czuł się nie dobrze. Ogólnie bardzo za nią przepadali. Mieli taki zwyczaj, że pili ją w gronie rodziny i przyjaciół. Siadali w kucki przy okrągłym stole, na którego środku stał samowar z herbatą i tak sobie spędzali czas. Wiem o tym, bo później miałem kolegę Kazacha, mojego rówieśnika, którego rodzina zapraszała mnie do takiego stołu. Za herbatę można było zdobyć od Kazachów wiele cennych rzeczy. Nieraz zwozili do naszej „Warszawy” drewno z lasu i chodzili po domach. Pytali się, czy jest herbata. Oddawali za nią spore ilości tego cennego dla nas surowca. Bardzo wielu Polaków na taki układ przystawało. Zresztą był to bardzo opłacalny interes. Przecież bez herbaty da się przeżyć, a bez opału, zwłaszcza zimą, było bardzo ciężko.
Brakowało nam wszystkiego, jednak nie brakowało wolnej ziemi. Wokół nas były jej tysiące kilometrów. Dlatego po jakimś czasie Polacy na obrzeżach swoich skupisk zaczęli uprawiać warzywa, zwłaszcza ziemniaki. Moja rodzina też tak robiła. Warunki naszego życia wyraźnie się poprawiły. Niekiedy mieliśmy tak dużo ziemniaków, że jeździło się z nimi na bazar do miasta. Pakowaliśmy je wtedy całą rodziną na wózek i pchało się go kilka kilometrów. Za ich sprzedaż dało się nieźle zarobić.
Po jakimś czasie po raz kolejny zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Nasz nowy dom znajdował się teraz na przedmieściach wspomnianego miasta. Warunki mieszkaniowe trochę się polepszyły. Przydzielono nam pokój z małą kuchenką.
Później ogłoszono amnestię dla Polaków. Było to, jak Niemcy dali Ruskim popalić i podeszli pod Moskwę. Ogłoszono amnestię i zaczęto tworzyć I Armię Wojska Polskiego. Ludzie chętnie wstępowali do jej szeregów, bo przecież chcieli wrócić do Polski, gdzie pozostawiali domy i rodziny. Tutaj na wschodzie nie mieli przecież nic. Okazało się, że I Armia Wojska Polskiego została jednak wyprowadzona do Iranu. Rosjanie obawiali się, aby tworzono już wówczas II Armia im również nie uciekła. Mój ojciec wstąpił właśnie do II Armii i ruszył do walki z Niemcami. Dostał mundur i broń. Tam jednak cały czas ich dokładnie pilnowali, aby gdzieś przypadkiem nie zbiegli. Chciano uniknąć sytuacji podobnej do tej z I Armią Wojska Polskiego.
Gdy ojciec wyruszył, zostaliśmy w Kazachstanie sami. Jednakże już pod koniec wojny zostaliśmy wywiezieni na Ukrainę. Byliśmy wówczas „sprzymierzeńcami”, bo przecież nasz ojciec bił Niemców. Wielu z Polaków walczących w II Armii zginęło. Mój ojciec zdołał jednak przeżyć. Zakończył swoją służbę na przedmieściach Berlina. My, przez ten cały czas mieszkaliśmy na ziemi ukraińskiej. Wówczas przyszło zarządzenie, aby zbierać się do podróży na Zachód. Wywieziono nas na stacje kolejową w Dniepropietrowsku. Gdy tam przybyliśmy, to w całej okolicy było pełno złomu wojennego. My, jako dzieci, wolny czas spędzaliśmy bawiąc się w pozostawionych wszędzie czołgach. Były one zarówno rosyjskie, jak i niemieckie. Wokół nich można było także znaleźć ciała zabitych, których nikt nie pochował. Ich smród unosił się nad okolicą.
Gdy nas załadowano do wagonów, to ruszyliśmy w kierunku Polski. Gdy dotarliśmy w swoje rodzinne strony okazało się, że nie możemy opuścić wagonów. Mieliśmy jechać dalej, bo to teraz Białoruś. Rosjanie otoczyli szczelnie nasz transport i nie dali wyjść. Powiedziano nam: „Wy jedziecie do Polski”. Mówili, że tam czekają na nas domy, gospodarstwa, po prostu wszystko. Nie mając wyboru pojechaliśmy dalej na Zachód. Tam nas tak po kilka wagonów odczepiano w różnych miejscach. Gdy przybyliśmy na Dolny Śląsk, dwa pierwsze tygodnie spędziliśmy w Jaworze.
Potem trafiliśmy do Roztoki. Tam zamieszkaliśmy wraz z Niemcami, którzy przygarniali Polaków do swoich gospodarstw. Taki był wówczas wydany rozkaz. Niemcy u których zamieszkaliśmy, musieli nam odstąpić pół swojego gospodarstwa, a gdy oni już wyjeżdżali na Zachód, to przejmowaliśmy po nich całość majątku. Zaczynaliśmy powoli układać sobie życie na tej nowej ziemi. Zacząłem chodzić do szkoły podstawowej. Tam na początku zrobiono nam egzamin. Wszyscy piszą, ja nie. Podchodzi do mnie kierownik szkoły i pyta, czemu nie piszę. Odpowiedziałem mu, że owszem mogę napisać, ale po rosyjsku, bo tylko tak potrafię. Zresztą mówiłem wówczas też z takim ruskim akcentem. No, ale przecież jedyna szkoła, do której dotychczas chodziłem, to szkoła rosyjska. Owszem, na początku, gdy byliśmy na Wschodzie, to istniały polskie klasy, ale gdy I Armia wyszła z Rosji, to od razu ją zlikwidowano. Uczyliśmy się tylko w klasach rosyjskich. Kierownik szkoły, jak się później okazało, były AK-owiec i naprawdę dobry człowiek, machnął ręką i powiedział: „Nie pisz nic. Nauczysz się”.

Relację spisał Marek Żak