Maria Jurkiewicz

Maria Jurkiewicz

Maria Jurkiewicz z domu Karczmarzyk

59 – 220 Legnica

ul. Wjazdowa 8/6

WSPOMNIENIA

Urodziłam się 13 sierpnia 1938 r. w Niegowcach, pow. Kałusz, woj. Stanisławów. Rodzice Józef i Michalina z d. Sitarz. Ojciec był kierownikiem kopalni soli w Kałuszu. Matka nie pracowała – zajmowała się domem, który został zbudowany przez rodziców po ślubie. Pracownicy kopalni założyli partię patriotyczną, za co aresztowano mojego ojca. Pod koniec 1939 r. był więziony w Stanisławowie, w styczniu 1940 r. został odczytany wyrok śmierci na mego ojca w obecności matki. Po odczytaniu wyroku moja mama jeszcze raz widziała mego ojca i więcej razy Go nie zobaczyła, ślad po nim zaginął.

W nocy 10 lutego 1940 r. obudzili nas NKWDz-iści. Rozkazali wstać, ubierać się i pakować w ciągu 15 minut. Na dworze przed domem stały konie z saniami, rozkazali siadać do sań i powieźli nas na stację kolejową. Tutaj czekały na nas i na innych bydlęce wagony. Nie wolno było z nikim rozmawiać, ani się pożegnać.

W tych bydlęcych wagonach upychano od 40 do 80 osób. W wagonach było ciemno, brudno i zimno. Na zewnątrz było -20 stopni C i pilnowali zaryglowanych, pełnych ludzi – Polaków żołnierze rosyjscy. Dorośli ludzie modlili się, śpiewali pieśni kościelne, płakali razem z dziećmi. W czasie długiej drogi, nie dawano nam jeść i pić, jedynie kiedy transport stanął, by nabrać wody lub opału dla lokomotywy pozwalano wybranym, dorosłym osobom wziąć ciepłą wodę lub herbatę i dzielić pomiędzy wszystkich znajdujących się w wagonie.

Transport nasz dojechał na stację w Krasnojarsku. Była zima -40 stopni C i więcej. Umieszczono nas trzy osoby oraz trzy osoby z rodziny. To była moja stryjenka Stanisława Karczmarzyk i jej dwoje dzieci: Fredzia (3 lata) i Tadzio – miał 6 miesięcy. Mieszkaliśmy w baraku, gdzie było bardzo zimno i pełno pluskiew. Nasze mamy musiały iść do ciężkiej pracy na cały dzień – zbierały zmarzniętą brukiew. Po tygodniu wożono je i inne kobiety do lasu na ścinanie drzew. Wracały bardzo zmęczone, głodne, a my – dzieci pchałyśmy się na ręce i prosiłyśmy: chcemy jeść. Matki otrzymywały na dzień 300 lub 400 gram czarnego chleba, dla dzieci nie było przydziału, ponieważ nie pracowały. Z głodu, zimna i insektów zaczęłyśmy chorować. Nie było za co kupić lekarstw. Matki wymieniały swoje obrączki ślubne i pierścionki złote na żywność i cieplejsze ubranie dla siebie i dzieci. W pobliskich barakach z nędzy, tęsknoty i chorób umierali starsi i dzieci. Codziennie kogoś zabrakło. Chowano ich bez trumien w tej wiecznej zmarzlinie.

Dom Dziecka w Porogu

Nasze mamy płakały, rozpaczały i myślały co dalej robić? Muszą iść do pracy, inaczej wszyscy poumieramy. Nasze Mamy postanowiły rozdzielić się, tzn. moja mama zgłosiła się do pracy na barkach, a stryjenka pozostała w Krasnojarsku z czwórką dzieci. Kiedy szła do pracy, z nami – dziećmi – zostawała staruszka Polka, która mieszkała obok naszego baraku. I tak nasza mama musiała nas opuścić, pływała na barkach od Krasnojarska aż do Morza Północnego. Tam dowozili żywność skazańcom, którzy nigdy nie wrócili. U nas w Krasnojarsku jest coraz gorzej. Transport przywiózł same dzieci w różnym wieku. Dzieci zostały pozbierane z terenu Krasnojarskiego Kraju. Rodzice lub matki poumierały, a dzieci zostały same, czyli sieroty. Dzieci miały jechać dalej, w tajgę. Moja stryjenka wpadła na pomysł: zabrała nas czworo i pojechaliśmy ze wszystkimi dziećmi. Były to dzieci w różnym wieku – od wieku żłobka nawet do 12-go roku życia. Było nas ok. 300 osób. Był to 1941 rok. Wieziono nas ciężarowymi samochodami, a później saniami przez tajgę, do miejscowości Porog nad rzeką Jenisej (ponad 200 km od Krasnojarska). Nikt tu nie mieszkał. Stały bardzo stare baraki, było ich cztery. Nad samą rzeką był mały barak – domek, była tu pralnia. Wyżej stał barak dla dzieci do lat siedmiu. Dalej barak – szkoła, kuchnia oraz największy barak, w którym zostały umieszczone dzieci w wieku szkolnym. W głębi tajgi, ok. 1,5 km od nas, był jeszcze jeden barak. Tam później mieszkała kucharka, dwie krawcowe, moja stryjenka, a później od 1943 r. moja mama, która wróciła z pracy na barkach, była praczką. Prała odzież wszystkich dzieci. Pomagały przy tym dorastające dziewczynki, a chłopcy przynosili wodę z rzeki i drewno z tajgi. Idąc do pracy, moja mama zwalniała mnie z „przedszkola”, ponieważ byłam często chora – bolał mnie brzuszek. W pralni siedziałam skulona pod ławką i słuchałam jak moja Mama śpiewa (śpiewała pięknie sopranem). Moja Mama uczyła dziewczęta modlić się oraz śpiewać różne piosenki – kościelne, biesiadne oraz patriotyczne. Nauczyłam się modlić i śpiewać. Pamiętam wszystkie piosenki, które usłyszałam w pralni pod ławką. Często moja Mama pytała – Marysiu żyjesz?– odpowiadałam: żyję Mamusiu. Za zezwoleniem kierownika sierocińca pana Henryka Wróblewskiego byłyśmy z siostrą zwalniane na niedzielę do baraku, gdzie mieszkały pracujące kobiety w sierocińcu. Mama niosła na plecach ogromny, ciężki pakunek, w którym było wyprane i wysuszone różne ubranie, które wyprała w pralni. Pranie niosła do baraku, w którym mieszkały trzy panie. One łatały, zszywały ubrania dzieci z sierocińca. Droga do tego baraku wiodła przez las – ok. 2 km od naszych baraków. Ja z siostrą szłyśmy obok mamy. Najgorsze było przejście przez zepsute kładki, w dole płynęły spienione wody – dopływy Jeniseju. Bałam się bardzo, bo trzeba było przekroczyć dziury w kładce. Byłam uparta ze strachu i nie chciałam dalej iść. Mama przeszła z siostrą na drugą stronę i wracała po mnie – brała mnie na ręce i przenosiła na drugą stronę. Dalej szłam obok siostry i mamy. W nocy matki także czuwały nad nami, świeciły lampę naftową i zdejmowały z nas mrowie pluskiew. Za drzwiami wyły wilki – koszmar nocny. W zimie, w czasie ferii zimowych, również byłyśmy razem z naszą Mamą w baraku. W święta Bożego Narodzenia kobiety z baraku były razem. Opowiadały o swoich domach i świętach rodzinnych w Polsce. Przyniosły z lasu iglaste drzewo, to była choinka, którą ubierałyśmy wspólnie różnymi ozdobami zrobionymi z suchych traw, ścinek papieru oraz z kawałków różnych szmatek. Kobiety modliły się o zdrowie dzieci, ich wytrwanie i powrót do Ojczyzny. Wspólnie kolędowały, a my dzieci – uczyłyśmy się śpiewać i zapamiętać pieśni oraz kolędy. Po feriach powracałyśmy do swoich baraków, do dzieci, a matki do swoich ciężkich prac.

Zimy były straszne, często śnieg zasypywał ścieżkę do naszego baraku. Starsi chłopcy odgarniali śnieg, by dotrzeć do nas  i przynieść nam coś do jedzenia. Noce były okropne, bez Mamy, zimno. W nocy wyły wilki, wiatr także tak mocno wył, że wydawało się, iż jest to płacz dzieci. Drzewa w tajdze „strzelały”, to znaczy pękały pnie od silnego mrozu. W dzień głód, ciągle bolał mnie brzuszek – tak stale powtarzałam. Przynoszono nam zupę, którą trudno było zjeść, ponieważ drapała mnie w gardle. W zupie tej pływały jakieś plewy, nie mogłam tego przełknąć. Kiedy nastało lato, starsze dziewczęta zabierały nas do lasu. Starsi chłopcy pilnowali nas – żeby nie zabłądzić w tajdze, w tym celu wiązali gałęzie niskich drzew, aby utworzyć powrotną drogę do baraku. W trawie szukałyśmy poziomek albo owoców podobnych do truskawek. Były słodkie i  smaczne. Mijaliśmy strumyki, tam rosły krzaki „smorodiny” – u nas to czarna porzeczka. Dziewczęta i chłopcy zrywali te owoce, a my chętnie zjadaliśmy. Zrywali również młode wierzchołki świerków i zjadali. Nam też dawano do zjedzenia.

W nocy mieliśmy kino – tak mówiły nasze dziewczęta – opiekunki nocne. Nasz barak był na górce, a nieopodal w dole płynął Jenisej. Jenisejem zaś płynęły oświetlone barki i odbijały się na naszej ścianie jakieś postacie chodzące po barce. To było dla nas krótkie kino, na które czekałyśmy jak tylko zrobiło się ciemno. Dziewczęta wówczas mówiły – zobacz: tam chodzi twoja Mama. Tak bardzo czekałam co noc, żeby zobaczyć moją Mamę.

Jesienią obok naszego baraku dojrzewały jarzębiny, wspinałyśmy się bardzo sprytnie na drzewa i zjadałyśmy pomarańczowe owoce jarzębiny.

Moja i siostry Mama, idąc do pralni, wstępowała do naszego baraku i przynosiła nieraz coś ugotowanego w małym garnku. Pamiętam ugotowane, zgniecione ziemniaki, którymi mnie karmiła. Jedna łyżka dla mnie, druga mojej siostrze, następnie mojej kuzynce Fredzi, potem małemu Tadziowi. Otwierały się także usta innych dzieci, więc Mama karmiła je na ile wystarczyło z garnka. Po policzkach płynęły Mamie łzy, a ja nie wiedziałam dlaczego. Pocałowała nas i z pustym garnkiem poszła do pracy.

Opowiem – skąd Mama miała ziemniaki. Pewnego dnia moja Mama poszła ze mną daleko w tajgę. Spotkała jedną rodzinę, która mieszkała w starym baraku zasłoniętym gałęziami drzew. Ci ludzie ubrani byli w skóry, mieli troje dzieci. Przed barakiem mieli kawałek ziemi, gdzie sadzili ziemniaki i inne warzywa. Byli to Kirgizi. Mama rozmawiała z nimi po rosyjsku. Chciała kupić parę ziemniaków i mąkę. Nie miała pieniędzy, więc postanowiła zamienić za swoją ślubną złotą obrączkę. Dostała za nią wiaderko ziemniaków, a za wiaderko mąki dała im zaręczynowy pierścionek, też złoty. Ja w tym czasie chciałam pobawić się z dziećmi. One pobiły mnie, szarpały, a najbardziej szkoda było mi mojej sukienki, ponieważ one ją podarły na mnie. Z płaczem pobiegłam do Mamy. Wracałyśmy długo, bo Mamie było ciężko nieść, odpoczywałyśmy, oglądając się czy nie biegną za nami. Moja Mama ze stryjenką Stasią posadziły trochę ziemniaków koło baraku, gdzie mieszkały. Pod koniec lata – jesienią – wykopały ziemniaki, przechowywały je w swojej izbie i oszczędnie dzieliły.

1 września 1945 roku zostałam przeniesiona do dużego baraku, ponieważ rozpoczął się nowy rok szkolny i ja rozpoczęłam naukę w klasie pierwszej. Już byłam razem z moją siostrą. Uczyła mnie Polka, pani Nawrot. Lubiłam się uczyć i śpiewać. Pani opowiadała nam o Polsce i mówiła, że na pewno powrócimy do niej. Dzień zaczynał się modlitwą – rano śpiewaliśmy pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem po wspólnej modlitwie śpiewaliśmy pieśń „Wszystkie nasze dzienne sprawy” oraz Rotę. Nauczono nas śpiewać Hymn Polski (4 zwrotki). Często śpiewałam solo, deklamowałam wiersze, nie miałam tremy. Od 1943 roku życie dzieci w sierocińcu zmieniło się na lepsze, ponieważ mówiliśmy, że pomaga nam, sierotom, Ciocia Unra. W niedzielę wieczorem lub w święta otrzymywaliśmy po landrynce albo pierniczku. Był biały i bardzo twardy. Taki pierniczek wystarczył nawet na dwa dni, ponieważ należało go lizać. Cukierki czy pierniczki były nagrodą za naukę i zachowanie. Kto miał karę nie otrzymywał nagrody. Najgorszą karą było klęczenie w kącie przy całej sali dzieci, a potem nieotrzymanie słodyczy.

W lecie – oprócz nauki i wychodzenia do lasu pod opieką – słuchaliśmy opowiadań starszych dziewcząt i chłopców. Opowiadali o swoich rodzicach, kiedy byli razem w domach rodzinnych, o pięknych łąkach, sadach, w których rosły jabłka, gruszki, śliwki itp. Na podwórzu lub nad rzeką na piasku rysowały owoce, nazywając ich gatunki. Mówiły, że owoce pachną i jakie mają kolory. Kiedy wrócimy do Polski – mówiły – będziemy jeść owoce. Bawiły się z nami w różne zabawy, np. kółko graniaste, goniony, chowany czyli w chowanego lub dobierz parę.

W dni wietrzne lub deszczowe byliśmy w swoich barakach – na pryczach. Wówczas uczyły nas wierszy lub piosenek. Często śpiewaliśmy piosenkę na melodię „Wołga, Wołga, mat’ radnaja”:

Smutna wierzba u jeziora/kąpie swój złocisty włos.

My z Sybiru co wieczora/ślemy Polsce z wiatrem głos.

Poleć wietrze mej rodzinie/jak nam smutno tutaj żyć,

Jak nam długo czas tu płynie/Długo jeszcze mamy być?

Tam znam każdą rzeczkę, górę/Każdy strumień, każdy gaj.

Tutaj wszystko jest nam obce/Każdy mówi – nie nasz kraj.

Boże, Ojcze Wszechmogący/Siłę w tym Narodzie wzbudź,

A nas Boże do Ojczyzny/Wróć nas Boże, wróć ach wróć.

Nadeszła jesień 1945 roku. Słyszałam jak moja Mama rozmawiała ze stryjenką Stasią i z innymi kobietami, że niedługo wrócimy do Polski. Radość rozeszła się w całym sierocińcu. Rozpoczęły się przygotowania. Otrzymaliśmy paczki od „cioci Unry”. Były dla nas płaszcze z misia oraz walonki na nogi. Ubrano nas w czapeczki, walonki i płaszcze. Ogromna radość wśród nas, mój płaszczyk był ciemnopopielaty, w którym chodziłam w zimie w Polsce jeszcze dwa lata. Już był za mały na mnie, więc Mama oddała sąsiadce, która sama wychowywała troje dzieci.

Powrót do Ojczyzny

Rok 1946 – już wiemy, że wracamy do Polski. Znowu straszna zima. Wracamy i spotkamy naszego Tatę, za którym tęskniłam. W Polsce będziemy razem tworzyć rodzinę – tak nam powtarzała Mama. Przyjechały sanie zaprzęgnięte w niskie konie. Układano nas gęsto na sanie, przykrywano kocami. Znowu luty – straszna zima 1946 r. Wracamy do Polski. Ruszyliśmy saniami przez tajgę. Konie grzęzły w śniegu. Woźnica szedł obok koni, kobiety i starsza młodzież szli po bokach sań. Najgorsza była noc, było ciemno, wilki wyły. Dorośli mieli jakieś łuczywa, które się paliły w ich rękach. Tak oświetlali śnieżne drogi i odstraszali od koni i sań wyjące wilki. Tak jechaliśmy dwa dni i dwie noce. Wyjechaliśmy z tajgi. Tutaj czekały ciężarowe samochody. Wsadzano nas do tych samochodów po 20-ro dzieci. Po obu stronach samochodu siedziały po dwie starsze osoby, dla naszego bezpieczeństwa. Pilnowały nas, aby nikt nie wypadł kiedy uśniemy. Pamiętam nieprzyjemny zapach ruskiej benzyny. Wszystkie dzieci źle się czuły. Zwracaliśmy do wiaderka, które cały czas krążyło od jednej osoby do drugiej. Nastała noc, a my jedziemy dalej. Tak dojechaliśmy do Krasnojarska. Zaprowadzono nas do bani, czyli do łaźni. Była to ogromna, zaparowana sala. Każdy musiał rozebrać się i wykąpać pod lejącą się ciepłą wodą. Ubrania nasze gdzieś poginęły. W tym momencie przyszła nasza Mama i Stryjenka. Odszukały nas, powycierały i ubrały nas w nowe ubranka, które tam kupiły. Byłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy wreszcie razem. Czekaliśmy na wszystkie dzieci, które zostały policzone i udaliśmy się wszyscy na stację kolejową. Na stacji czekał pociąg towarowy. Sprawdzono jeszcze raz czy są wszystkie dzieci, siedem kobiet oraz kierownik z żoną i dwoma synami. Umieszczono nas w wagonach towarowych. Kierownik jechał w wagonie za lokomotywą, w następnych wagonach dzieci pod opieką samotnych kobiet, a w ostatnim wagonie matki ze swoimi dziećmi. Tutaj także my byłyśmy. Już wolno było matkom być razem z dziećmi.

Było bardzo zimno, mróz. To była zima 1946 r. Pociąg wreszcie ruszył, jedziemy, wracamy do swoich domów, do Polski. Podróż trwała dwa miesiące. Kilka razy lokomotywa stawała i kontrolowano nas. Należało wysiąść z wagonów. Żołnierze rosyjscy czegoś szukali. Znaleźli w naszym wagonie ukrytą Ukrainkę, która chciała wrócić na Ukrainę. Została zatrzymana przez rosyjskich żołnierzy i tak zakończyła podróż do swego kraju. Po kontroli kazali nam wsiadać i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod Moskwą staliśmy długo i ponowne wysiadanie, i dokładna kontrola wewnątrz wagonów. Przez Moskwę jechaliśmy o północy. Chciałyśmy zobaczyć jak wygląda oświetlone miasto, ale sen nie pozwolił nam obejrzeć Moskwy. W następne dni naszej podróży znowu stoimy. Obok nas stał transport z żołnierzami, którzy wracali z wojny. Kierownik naszego sierocińca przysłał po mnie i siostrę jedną z dorosłych dziewcząt. Przyprowadziła nas do wagonu Kierownika, drzwi wagonu były szeroko otwarte. Stałyśmy na środku, a na następnych torach naprzeciwko nas byli ranni żołnierze, oparci o drzwi wagonu, inni siedzieli na podłodze. Mieli zabandażowane głowy, ręce, nogi. Byli bardzo smutni i na pewno cierpieli. Kierownik kazał nam śpiewać, więc śpiewałyśmy z siostrą na dwa głosy – ja altem: „O mój rozmarynie”, „Ułani, ułani”, a na koniec pamiętam zaśpiewałyśmy Hymn Polski (4 zwrotki). Pomagały nam dziewczęta siedzące w tym wagonie, dołączyły też głosy z innych wagonów. Ja i siostra dostałyśmy od żołnierzy puszki z konfiturami, suchary, a nawet czekoladę. Naraz usłyszałyśmy gwizd lokomotywy. Szybko jedna z dziewcząt wzięła mnie na ręce, trzymałam mocno jedzenie, które dostałam, siostra biegła obok. Nasza Mama wypatrywała nas, krzycząc „szybciej”. W biegu złapała mnie, wciągnęła do wagonu. Moją siostrę wciągnęła stryjenka. Wskoczyła również dziewczyna, która nas przyprowadziła i z nami musiała zostać, ponieważ transport już ruszył. Mama odetchnęła z ulgą, że jesteśmy znowu razem. „Zarobione” nasze produkty żywnościowe, dzielone skromnie przez Mamy, wystarczyły nam do jedzenia z chlebem. Pociąg nadal jechał przez tereny rosyjskie. Nasze Matki modliły się, opowiadały, że wracamy do swoich domów. Były pewne, że znajdą swoich mężów, a naszych ojców. Mijały noce i dnie, a my nadal jedziemy, minęliśmy Kresy Wschodnie, czyli nasze rodzinne strony. Matki dowiedziały się, że jedziemy dalej na zachód. Nasz transport dojechał pod Poznań, lokomotywa zatrzymała się, zagwizdała i odjechała. Nasze wszystkie wagony zostały. Był kwiecień 1946 r. Zbliżały się Święta Wielkanocne. Starsi rozpalali małe ogniska, aby ogrzać się i zagotować wodę, i coś ugotować dzieciom. Święta Wielkanocne spędziliśmy pod Poznaniem. Wreszcie przyjechała lokomotywa, wszyscy powsiadali do wagonów, ruszyliśmy na stację w Poznaniu. Było to 21 kwietnia 1946 r. Na stacji słychać było różne ogłoszenia poszukujące rodzin i mężów. Dzieci z naszego sierocińca zostały podzielone: młodsze pojechały do Domu Dziecka w Bardzie Śląskim, a starsze do Stargardu Szczecińskiego.

Po nas przyjechała mego ojca siostra, przesiedlona ze Stanisławowa do Gryfina. W Gryfinie byli również rodzice mego ojca, którzy mieli pod opieką troje dzieci – sieroty – ponieważ ich matka umarła na Sybirze. Były to wnuki moich Dziadków. Ojca siostra pani Kapica z mężem mieszkała w dużym domu, dzieci nie mieli. Byli bogaci, o naszym ojcu nic nie wiedzieli. Natomiast tutaj moja stryjenka, która była razem z nami w Porogu, odnalazła swego ojca, a mego stryjka. U wujków w Gryfinie byłyśmy ok. dwóch tygodni. Moja Mama odnalazła swego brata i tam pojechałyśmy. Musiałyśmy skończyć rok szkolny. A więc ukończyłam pierwszą klasę w Łącznicy, woj. lubuskie. Mama nadal szukała mego Ojca i swojej rodziny. Mama nie posiadała żadnego dokumentu powrotu z Syberii, ponieważ w Poznaniu została okradziona, kiedy wyszłyśmy z wagonu. Wartościowa dzisiaj rzecz to wspomnienia pisane codziennie na Syberii, ciężka praca, rozłąka z dziećmi, choroby oraz ciężkie zdobywanie pożywienia dla nas. Zachowały się jedynie nasze świadectwa za trzy  okresy  roku szkolnego 1945/1946 (świadectwo w załączeniu).  

Nasza tułaczka po Polsce jeszcze się nie skończyła. W czasie wakacji pojechałam z Mamą do Jej następnej siostry – Zofii Opioły. Z Kątów Wrocławskich szłyśmy pieszo w upalny dzień do Jankowic, pow. Środa Śląska. Wujek Opioła miał gospodarstwo rolne i był sołtysem. W sierpniu Mama przywiozła moją siostrę Genię. Po roku zamieszkania u cioci, otrzymałyśmy domek jednorodzinny. Nareszcie mieszkamy razem z Mamą, która nadal szuka ojca – ale bez skutku.

Kiedy jeździłyśmy po Polsce, od rodziny do rodziny, ja często w pociągu szukałam ojca. Przeważnie upatrywałam wojskowych. Siadałam im na kolana, śpiewałam wojskowe piosenki i często pytałam „Czy Pan chce być moim Tatusiem?”. Pasażerowie w przedziale śmiali się, ze zdziwieniem słuchali odpowiedzi, a Mama przepraszała ze łzami w oczach.

Mieszkałyśmy same w Jankowicach i pomagałyśmy cioci i wujkowi w pracach polowych. Ja opiekowałam się ich najmłodszym synem Edziem. Gdy wszyscy szli w pole, ja zostawałam z Edziem w wózku. Do moich obowiązków należało: obranie ziemniaków, ich ugotowanie, nakarmienie Edzia. Dorośli wracali z pola zmęczeni. Musiało więc być czysto w kuchni i musiały być ugotowane ziemniaki.

Od 1 września 1947 r. rozpoczęłam naukę w klasie trzeciej w Piersnie, pow. Środa Śląska. Do szkoły chodziłam pieszo, ok. 2 km. W Piersnie ukończyłam klasę siódmą w 1952 r. Szkołę średnią rozpoczęłam we Wrocławiu na ul. Dawida w Liceum Pedagogicznym. Po ukończeniu Liceum otrzymałam skierowanie do pracy w Legnicy.

Pracowałam w Państwowym Pogotowiu Opiekuńczym od 1 sierpnia 1957 r. do 31 sierpnia 1967 r. Od 1 września 1963 r. pracowałam w Specjalnej Szkole Podstawowej nr 8, przez 40 lat.

Moją pasją była praca z dziećmi, które zostały skrzywdzone przez los. Czułam, że jestem im potrzebna, rozumiałam ich potrzeby, ich tęsknotę za bliskimi, rodzicami, którzy nie zawsze byli przy nich, aby uchronić ich przed samotnością.

Mimo moich starań nigdy nie odnalazłam swego ojca, dlatego wystąpiłam do Sądu Rejonowego Wydział I Cywilny w Legnicy, skąd otrzymałam odpowiedź 19 listopada 1991 r. Sąd uznał Go za zmarłego, oznaczając śmierć mego ojca Józefa Karczmarzyka na dzień 31 stycznia 1940 r., godz. 24.oo (Postanowienie Sądu w załączeniu).